Weź tu, człowieku, pójdź spać, jak koguty świt ogłaszają przed trzecią. Dobrze, że ostatniego zjedliśmy w zupie przedwczoraj, może wreszcie się wyśpimy, bo jak na razie  tak sobie wzajemnie zombiaczymy z deka niewypoczęci. Kontynuacja cyklu o tubylcach (nie zawsze w stu procentach Finach) i ich podejściu do spraw codziennych.

Ludzie, którzy pomagają
Finowie odzywają się do siebie rzadko i raczej niechętnie. Potrącenie kogoś w sklepie czy na zatłoczonej uliczce nie zasługuje zazwyczaj na nic ponad "ojej". Nie, żeby byli niewychowani - po prostu skoro nic się nie stało, to nie ma co się przejmować. W sumie... Gdyby przez kilka miesięcy z rzędu każde otworzenie pyska groziło spękaniem szkliwa z powodu różnicy temperatur, to też za każdym razem trzykrotnie bym się zastanowiła, czy na pewno wygłoszenie swojej opinii w danym momencie jest tego warte.
Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy Fin usłyszy obcą mowę. Jak jeszcze cudzoziemiec wydaje się być lekko zagubiony albo sam poprosi o pomoc, nie ma przebacz. Nasz przykładowy EveryFin, jeśli tylko wie, że może coś zdziałać w kwestii rzeczonego kłopotu, zaoferuje swoje usługi. Jeżeli nieszczęsny obcy przyjmie pomoc, ma gwarancję, że tubylec uczyni jego problem swoim i zrobi wszystko, aby przybysz odszedł zadowolony - nawet, jeśli wymagałoby to  nauczenia renifera stepowania porożem w stanie nieważkości. Ten typ ludzi tak po prostu ma: jeśli coś musi zostać zrobione, to będzie zrobione, choćby skały srały i niebo miało płakać. Czasem, po wszystkim człowiek wyszczerzony do bólu żuchwy zaczyna żałować, że w ogóle prosił o radę... Ale ostatecznie, w czym problem? Przecież działa!
//W końcu Mac i tak przeszedł trening bojowy w serwisowaniu opon rowerowych. Dla niedowiarków - są dowody (wyglądają jednak jak robione parapetem)! ;)

Picture
Jak w mafii, psiakrew
Nie chodzi o podwórkową gromadę miłośników sportowego odzienia w przykrótkich fryzurkach, ale solidnego, włoskiego głowonoga. Krótko mówiąc: kasa się musi zgadzać. Zawsze. A że maf... urząd nierychliwy, ale sprawiedliwy (zupełnie odwrotnie niż u nas), to wychodzą z tego kwiatki powodujące całą gamę (raczej) pozytywnych reakcji: od uśmiechu politowania, poprzez tryumfalny wyszczerz po napad czkawki ze śmiechu z obowiązkowym turlaniem po podłodze w załączeniu.
Dla niewtajemniczonych, krótkie streszczenie jednej z sytuacji: Mac pewnego dnia zyskał dodatkowy powód, aby nie przepadać za poniedziałkami. W poniedziałki bowiem pojawia się tu ekipa sprzątająca. Nie wiedząc, że jeszcze jakiś student zamieszkuje to piętro, wymietli z lodówki i szafek całe zgromadzone zapasy pożywienia. A że człek głodny, to człek zły, to i Mac wróciwszy po kilku godzinach na uczelni, gdy nie zastał swojego żarcia, porządnie się wściekł. Stanęło na mailu z wyraźnym żądaniem zadośćuczynienia - swoją drogą wyższego niż wartość wszystkiego, co zostało wywalone, ale to się liczy jako odszkodowanie za straty moralne. No bo jak to tak: nie ma kolacji?! Odpowiedź była, owszem, całkiem szybko: zobaczymy co się z tym da zrobić. I na tym stanęło, przynajmniej do momentu mojego przyjazdu. Potem - cisza w eterze. Już się zastanawialiśmy, czy nie chcą się czasem z całej sytuacji cichaczem wymiksować, ale nie. Chcieli załatwić sprawę jak normalni ludzie. Pewnego dnia przyszła pani z ekipy sprzątającej i osobiście wręczyła kartę podarunkową do marketu oraz przeprosiła za zaistniałą sprawę. Było jej bardzo głupio. Do tego stopnia, że Mac zaczął ją pocieszać, bo przecież sam również nie przewidział takiego obrotu rzeczy i gdyby wiedział, to by jakoś temu zaradził. Na zasadzie, iż jakby człowiek wiedział, że się ma przewrócić, to by się położył. Poprzepraszali się, upewnili, że wszystko w porządku i rozeszli w pokoju, a ja, skitrana za szafą, słuchałam tego wszystkiego z niedowierzaniem. Bo czy u nas to byłoby w ogóle możliwe, żeby odzyskać swoją kasę "od góry" bez dziesięciu tysięcy upomnień, chodzenia od okienka do okienka i siedmiu zaświadczeń dokumentujących poprzedni stan posiadania? Hmm... 

Picture
Tym sposobem PSOAS (ludzie od akademików) zafundował nam całkiem porządne zakupy. Swoją drogą fajne rozwiązanie z kartą podarunkową - działa trochę jak stare karty telefoniczne. Kwoty nabitej na kartę nie trzeba wykorzystać w całości na raz, a więc nie ma problemu z kupowaniem drobiazgów przy kasie. Człowiek spodziewałby się takiego rozwiązania już dawno (choćby pod koniec ery telefonów na żetony), tymczasem wciąż się trzeba użerać z niewykorzystanymi złotówkami na papierkowych bonach.
Kolejny kwiatek rozkwitnął nam w czwartek. Mac, rejestrując się, zaznaczył opcję wypożyczenia pościeli i talerzy, dodatkowo płatną, oczywiście. Zapomniał tym, przygotowany był za to na konieczność wstępnego wyposażenia się w przedmioty pierwszej potrzeby na miejscu. A że na miejscu nie zastał wyprawki, to sprawę puścił jeszcze głębiej w niepamięć i radził sobie, korzystając z akademikowej własności i swoich przyborów. Za to ja miałam niezłą niespodziankę. Po powrocie ze sklepu na środku pokoju zastałam wielką pakę, pełną pościeli, mich i tak dalej... Plus karteczka w tutejszym narzeczu. Taaaa, już wszystko wiem... Zostawiłam tobół, jak znalazłam - do przyjścia Maca. Ten zobaczył, podumał... I wymyślił, co to ma znaczyć. Popłakałam się ze śmiechu. No, ładne buty! Ktoś na tydzień przed naszym wyjazdem dopatrzył się, że trzy miesiące temu zamawiana była wyprawka, i cholera jasna, przysłał ją! Bo bilans się musi zgadzać. Paczka została wepchnięta pod łóżko, może w poniedziałek wykminimy, co z nią dalej zrobić.
Jakby tego było mało, Mac po raz kolejny dostał wezwanie do zapłaty za pokój w akademiku, mimo terminowego uregulowania należności. Poprzednio wystarczył mail z dowodem wpłaty. Tym razem e-mail o pomyłce w systemie, przeprosinami i prośbą o zignorowanie ponaglenia wylądował w wirtualnej skrzynce Maca równocześnie z papierowym wezwaniem w skrzynce na korytarzu. Niezłe mają tempo. :D

Ludzie, którzy pracują
Dowcip starszy od Matuzalema: ja udaję, że pracuję, oni - że mi płacą. 
A jednak wszystko, co jest tu robione, jest robione dobrze, trwale i z głową. Zapewne wynika to po części z opisanych już powyżej cech. Fińskie podejście do pracy przypomina mi nieco stosunek, jaki do zarabiania na życie mają mieszkańcy Dalekiego Wschodu, tyle, że minus uwielbienie dla pracoholizmu. Rodzina ważna rzecz; kiedy przez pół roku wracając z pracy marzniesz na trzydziestostopniowym mrozie, dobrze jest mieć pewność, że po powrocie do do u znajdzie się ktoś, kto poda ciepłą herbatę.
Wiecie, że można obkosić całe duże osiedle, zaczynając pracę o 8.30 (a nie dziesięć po szóstej.... ><"), zebrać i wywieźć trawę, żeby nie gniła (dzięki czemu na trawniku pod blokiem można grać w golfa) i uwinąć się z tym wszystkim przed południem? Albo robić na trzy zmiany, żeby wielomilionowa inwestycja w samym sercu miasta nie utrudniała ludziom życia dłużej, niż to rzeczywiście jest niezbędne. Bo wysadzanie kilku setek ton skały pod samym rynkiem ciche nie jest, a i grunt się czasem zabuja, kiedy budowlańcy z dynamitem obsiądą wyjątkowo oporny kawał kamulca. A, i to nieprawda, że kasjerzy w markecie nie pamiętają klientów. Pamiętają i okazują, jak polubią. :)
Atmosfera pracy się udziela również Niefinom. Mac ostro mierzy swoje próbki, przy okazji nawiązując międzynarodowe branżowe kontakty na odpowiedniku Politechniki. Pracuje tu mnóstwo cudzoziemców, większość przestawiona na tutejszy tryb pracy. To chyba coś w powietrzu, bo potrzeba ruszenia się gdzieś, zrobienia czegoś, wsadzenia łap w jakąś robotę jest zaraźliwa. Szkoda, że nie mogę sobie tego importować.

Jesień za pasem, na północy przychodzi wyjątkowo szybko. Pomału gromadzimy rzeczy w stosiki, zbieramy co nasze i planujemy powrót do domu. Jeszcze kilka dni zostało, aby nacieszyć się miastem i okolicami. Robimy, co możemy, żeby przywieźć trochę wspomnień więcej - w końcu to się nie liczy do limitu bagażu na lotnisku.




Leave a Reply.