Weź tu, człowieku, pójdź spać, jak koguty świt ogłaszają przed trzecią. Dobrze, że ostatniego zjedliśmy w zupie przedwczoraj, może wreszcie się wyśpimy, bo jak na razie  tak sobie wzajemnie zombiaczymy z deka niewypoczęci. Kontynuacja cyklu o tubylcach (nie zawsze w stu procentach Finach) i ich podejściu do spraw codziennych.

Ludzie, którzy pomagają
Finowie odzywają się do siebie rzadko i raczej niechętnie. Potrącenie kogoś w sklepie czy na zatłoczonej uliczce nie zasługuje zazwyczaj na nic ponad "ojej". Nie, żeby byli niewychowani - po prostu skoro nic się nie stało, to nie ma co się przejmować. W sumie... Gdyby przez kilka miesięcy z rzędu każde otworzenie pyska groziło spękaniem szkliwa z powodu różnicy temperatur, to też za każdym razem trzykrotnie bym się zastanowiła, czy na pewno wygłoszenie swojej opinii w danym momencie jest tego warte.
Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy Fin usłyszy obcą mowę. Jak jeszcze cudzoziemiec wydaje się być lekko zagubiony albo sam poprosi o pomoc, nie ma przebacz. Nasz przykładowy EveryFin, jeśli tylko wie, że może coś zdziałać w kwestii rzeczonego kłopotu, zaoferuje swoje usługi. Jeżeli nieszczęsny obcy przyjmie pomoc, ma gwarancję, że tubylec uczyni jego problem swoim i zrobi wszystko, aby przybysz odszedł zadowolony - nawet, jeśli wymagałoby to  nauczenia renifera stepowania porożem w stanie nieważkości. Ten typ ludzi tak po prostu ma: jeśli coś musi zostać zrobione, to będzie zrobione, choćby skały srały i niebo miało płakać. Czasem, po wszystkim człowiek wyszczerzony do bólu żuchwy zaczyna żałować, że w ogóle prosił o radę... Ale ostatecznie, w czym problem? Przecież działa!
//W końcu Mac i tak przeszedł trening bojowy w serwisowaniu opon rowerowych. Dla niedowiarków - są dowody (wyglądają jednak jak robione parapetem)! ;)

Picture
Jak w mafii, psiakrew
Nie chodzi o podwórkową gromadę miłośników sportowego odzienia w przykrótkich fryzurkach, ale solidnego, włoskiego głowonoga. Krótko mówiąc: kasa się musi zgadzać. Zawsze. A że maf... urząd nierychliwy, ale sprawiedliwy (zupełnie odwrotnie niż u nas), to wychodzą z tego kwiatki powodujące całą gamę (raczej) pozytywnych reakcji: od uśmiechu politowania, poprzez tryumfalny wyszczerz po napad czkawki ze śmiechu z obowiązkowym turlaniem po podłodze w załączeniu.
Dla niewtajemniczonych, krótkie streszczenie jednej z sytuacji: Mac pewnego dnia zyskał dodatkowy powód, aby nie przepadać za poniedziałkami. W poniedziałki bowiem pojawia się tu ekipa sprzątająca. Nie wiedząc, że jeszcze jakiś student zamieszkuje to piętro, wymietli z lodówki i szafek całe zgromadzone zapasy pożywienia. A że człek głodny, to człek zły, to i Mac wróciwszy po kilku godzinach na uczelni, gdy nie zastał swojego żarcia, porządnie się wściekł. Stanęło na mailu z wyraźnym żądaniem zadośćuczynienia - swoją drogą wyższego niż wartość wszystkiego, co zostało wywalone, ale to się liczy jako odszkodowanie za straty moralne. No bo jak to tak: nie ma kolacji?! Odpowiedź była, owszem, całkiem szybko: zobaczymy co się z tym da zrobić. I na tym stanęło, przynajmniej do momentu mojego przyjazdu. Potem - cisza w eterze. Już się zastanawialiśmy, czy nie chcą się czasem z całej sytuacji cichaczem wymiksować, ale nie. Chcieli załatwić sprawę jak normalni ludzie. Pewnego dnia przyszła pani z ekipy sprzątającej i osobiście wręczyła kartę podarunkową do marketu oraz przeprosiła za zaistniałą sprawę. Było jej bardzo głupio. Do tego stopnia, że Mac zaczął ją pocieszać, bo przecież sam również nie przewidział takiego obrotu rzeczy i gdyby wiedział, to by jakoś temu zaradził. Na zasadzie, iż jakby człowiek wiedział, że się ma przewrócić, to by się położył. Poprzepraszali się, upewnili, że wszystko w porządku i rozeszli w pokoju, a ja, skitrana za szafą, słuchałam tego wszystkiego z niedowierzaniem. Bo czy u nas to byłoby w ogóle możliwe, żeby odzyskać swoją kasę "od góry" bez dziesięciu tysięcy upomnień, chodzenia od okienka do okienka i siedmiu zaświadczeń dokumentujących poprzedni stan posiadania? Hmm... 

Picture
Tym sposobem PSOAS (ludzie od akademików) zafundował nam całkiem porządne zakupy. Swoją drogą fajne rozwiązanie z kartą podarunkową - działa trochę jak stare karty telefoniczne. Kwoty nabitej na kartę nie trzeba wykorzystać w całości na raz, a więc nie ma problemu z kupowaniem drobiazgów przy kasie. Człowiek spodziewałby się takiego rozwiązania już dawno (choćby pod koniec ery telefonów na żetony), tymczasem wciąż się trzeba użerać z niewykorzystanymi złotówkami na papierkowych bonach.
Kolejny kwiatek rozkwitnął nam w czwartek. Mac, rejestrując się, zaznaczył opcję wypożyczenia pościeli i talerzy, dodatkowo płatną, oczywiście. Zapomniał tym, przygotowany był za to na konieczność wstępnego wyposażenia się w przedmioty pierwszej potrzeby na miejscu. A że na miejscu nie zastał wyprawki, to sprawę puścił jeszcze głębiej w niepamięć i radził sobie, korzystając z akademikowej własności i swoich przyborów. Za to ja miałam niezłą niespodziankę. Po powrocie ze sklepu na środku pokoju zastałam wielką pakę, pełną pościeli, mich i tak dalej... Plus karteczka w tutejszym narzeczu. Taaaa, już wszystko wiem... Zostawiłam tobół, jak znalazłam - do przyjścia Maca. Ten zobaczył, podumał... I wymyślił, co to ma znaczyć. Popłakałam się ze śmiechu. No, ładne buty! Ktoś na tydzień przed naszym wyjazdem dopatrzył się, że trzy miesiące temu zamawiana była wyprawka, i cholera jasna, przysłał ją! Bo bilans się musi zgadzać. Paczka została wepchnięta pod łóżko, może w poniedziałek wykminimy, co z nią dalej zrobić.
Jakby tego było mało, Mac po raz kolejny dostał wezwanie do zapłaty za pokój w akademiku, mimo terminowego uregulowania należności. Poprzednio wystarczył mail z dowodem wpłaty. Tym razem e-mail o pomyłce w systemie, przeprosinami i prośbą o zignorowanie ponaglenia wylądował w wirtualnej skrzynce Maca równocześnie z papierowym wezwaniem w skrzynce na korytarzu. Niezłe mają tempo. :D

Ludzie, którzy pracują
Dowcip starszy od Matuzalema: ja udaję, że pracuję, oni - że mi płacą. 
A jednak wszystko, co jest tu robione, jest robione dobrze, trwale i z głową. Zapewne wynika to po części z opisanych już powyżej cech. Fińskie podejście do pracy przypomina mi nieco stosunek, jaki do zarabiania na życie mają mieszkańcy Dalekiego Wschodu, tyle, że minus uwielbienie dla pracoholizmu. Rodzina ważna rzecz; kiedy przez pół roku wracając z pracy marzniesz na trzydziestostopniowym mrozie, dobrze jest mieć pewność, że po powrocie do do u znajdzie się ktoś, kto poda ciepłą herbatę.
Wiecie, że można obkosić całe duże osiedle, zaczynając pracę o 8.30 (a nie dziesięć po szóstej.... ><"), zebrać i wywieźć trawę, żeby nie gniła (dzięki czemu na trawniku pod blokiem można grać w golfa) i uwinąć się z tym wszystkim przed południem? Albo robić na trzy zmiany, żeby wielomilionowa inwestycja w samym sercu miasta nie utrudniała ludziom życia dłużej, niż to rzeczywiście jest niezbędne. Bo wysadzanie kilku setek ton skały pod samym rynkiem ciche nie jest, a i grunt się czasem zabuja, kiedy budowlańcy z dynamitem obsiądą wyjątkowo oporny kawał kamulca. A, i to nieprawda, że kasjerzy w markecie nie pamiętają klientów. Pamiętają i okazują, jak polubią. :)
Atmosfera pracy się udziela również Niefinom. Mac ostro mierzy swoje próbki, przy okazji nawiązując międzynarodowe branżowe kontakty na odpowiedniku Politechniki. Pracuje tu mnóstwo cudzoziemców, większość przestawiona na tutejszy tryb pracy. To chyba coś w powietrzu, bo potrzeba ruszenia się gdzieś, zrobienia czegoś, wsadzenia łap w jakąś robotę jest zaraźliwa. Szkoda, że nie mogę sobie tego importować.

Jesień za pasem, na północy przychodzi wyjątkowo szybko. Pomału gromadzimy rzeczy w stosiki, zbieramy co nasze i planujemy powrót do domu. Jeszcze kilka dni zostało, aby nacieszyć się miastem i okolicami. Robimy, co możemy, żeby przywieźć trochę wspomnień więcej - w końcu to się nie liczy do limitu bagażu na lotnisku.

 
...czyli człowiek człowiekowi Finem II.
Tak jest, obiecana kontynuacja poprzedniej notki i kilka nowych spostrzeżeń w kwestii podejścia do świata.

Ludzie, których technika nie stoi w sprzeczności z naturą
Z gimnazjum pamiętam do tej pory parę ciekawych dyskusji z nauczycielami - czasem bardziej niż informacje z przedmiotu, którego uczyli, ale jeśli poboczny temat i tak dotyczył danej gałęzi nauki, to też się liczy jako wiedza wyniesiona z lekcji przedmiotu X, prawda?
Kiedyś, nie bardzo pamiętam, przy okazji jakiej dyskusji, Pan Wałek aka Pan Pokemon stwierdził, że brak dużych fabryk w okolicy naszego miasta (pośrednia przyczyna wysokiego bezrobocia, które mieliśmy akurat na tapecie) to wina faktu, że Malbork otoczony jest przez żyzne gleby. Rolniczo teren pierwsza klasa, szkoda byłoby tracić tak dobrą glebę pod budowę fabryk, a resztę truć odpadami. Logiczne i nade wszystko prawdziwe. Tak przynajmniej wtedy uważałam i do tej pory zgadzam się z częścią powyższego rozumowania. Jednakże tu, w Oulu, wybór nie zawsze leży pomiędzy tym, co mamy z natury, a tym, co może wytworzyć ludzkość. Czasami jest to kwestia doboru odpowiednich technik i dokładnego przemyślenia planowanych rozwiązań, aby dało się pogodzić jedno z drugim. Tak, da się. Mam na to całkiem mocne dowody.
Picture

















Most utworzony na grzbiecie zapory na rzece Oulujoki. W tle widać, jak duża jest różnica poziomów wody po obu stronach tamy.

Po pierwsze, elektrownia wodna. Sam pomysł wykorzystania energii rzeki, która i tak tamtędy płynie do zasilania komputerów i lodówek już jest z gatunku tych, na które Greenpeacowcy patrzą z mniejszą podejrzliwością. Budowa elektrowni wodnej wiąże się jednak z szeregiem niezbędnych inwestycji mających duży wpływ na środowisko - i już przestaje być tak róż... błękitno. Budowa zbiornika retencyjnego, konieczność czasowego przekierowywania koryta rzeki, wpływ takich zmian na wszystkie wodne organizmy danego akwenu... To nie jest rzecz błaha. Ile kontrowersji może wywołać jedna budowla, w założeniu mająca produkować relatywnie "czystą" energię dla okolicznych mieszkańców; ile trzeba poświęcić, aby móc zyskać, można się przekonać na przykładzie największej tego typu konstrukcji na świecie - Tamy Trzech Przełomów (oczywiście w Chinach). Zainteresowanym polecam zacząć poszukiwania od Wikipedii(http://pl.wikipedia.org/wiki/Zapora_Trzech_Prze%C5%82om%C3%B3w) i opracowania tematu dokonanego przez studentki SGGW (http://levis.sggw.waw.pl/~ozw1/zgw/msos/05_06/Chiny/zaporatrzechprzelomow.html).
Wróćmy jednak do Ouluńskiej elektrowni wodnej. Budowę rozpoczęto w 1940 roku, energii zaczęła dostarczać osiem lat później. Wtedy jeszcze nie było ekoboomu, a świadomość zmian klimatycznych drzemała w ludziach w najlepsze, czasem tylko lekko wybudzając się, kiedy jakiś pionier badań nad klimatem przyuważył, że coś jest, kurna, nie tak z tą temperaturą. Zastosowane podczas budowy elektrowni Merikoski rozwiązania nie wynikały zatem z odgórnie narzuconej konieczności dbania o środowisko, nim je do końca rozmontujemy, ale z głębokiej potrzeby zachowywania się możliwie nieinwazyjnie w stosunku do otoczenia  przy rosnącym zapotrzebowaniu na energię. Jak na tamte czasy rozwiązania były nowatorskie (do tej pory się nie starzeją!) i zapewne bardzo kosztowne. Inwestycja zwróciła się jednak z nawiązką dawno temu, a dodatkowe atrakcje, jakie zapewnia miastu zbiornik sprawiają, że betonowa zapora nie wygląda tak przerażająco "sztywno". Pomyśleli nawet o rybach!
Ale nie tacy głupi ci Finowie. Chcąc mieć i energię i łososie oraz pstrągi wykombinowali objazd dla ryb - płytki strumień łączący oba poziomy tamy, umożliwiający rybom swobodną wędrówkę. Pierdyknęli wpoprzek uroczy mostek, kilka ławeczek oraz podestów


Tu się pływa raczej słabo.


Picture
i po obkoszeniu trawy ogłosili, że to wszystko to część parku. Jest gdzie posiedzieć i na co popatrzeć, taki wschodnioazjatycki minimalizm w północnoeuropejskim wydaniu. Na głębszej części zbiornika do kompletu zainstalowano kilka fontann. Też ładne wodotryski. I  ludzie przychodzą, bo mają gdzie. Nacja-rekreacja, fajnie jest.

Kolejna rzecz: nie samą wodą żyje Fin. Elektrownia, mimo, że mocarna, pokrywa zapotrzebowanie na energię większości mieszkańców. Pozostają jeszcze różnego rodzaju zakłady, fabryki, laboratoria... et cetera, et cetera. 
No to dawaj, budujemy kolejną elektrownię, a żeby się ludziom nie nudziło, to niech tym razem będą jakieś kominy w krajobrazie. I generator chmur. I żeby miało wykop jak Pele. I najlepiej, żeby do tego wszystkiego nie śmierdziało, nie truło i za bardzo nie trzeba było ryć po skałach, bo nie ma gdzie i czego. 
Podumali panowie inżynierowie, zrobili naradę, bo wprawdzie żądania były kosmicznymi, to tak na granicy stratosfery i w temacie można było podziałać.

Picture
Bardzo chcę wierzyć, że to tak wyglądało .

Picture

 Fakt, że w wodzie opływającej wyspę, na której postawiono  elektrownię można się kąpać nie wymaga dodatkowego komentarza. I nie, pływające tam rybki wyglądają zupełnie normalnie.

Policzyli, podyskutowali, POMYŚLELI. Pojechali po zewnętrznej. 
Toppila jest największą na świecie elektrownią opalaną torfem, zdolną wyciągnąć do 190 MW. Swój udział w majstrowaniu turbin dla niej miał m.in. Zamech :) Charakterystyczny punkt w krajobrazie, trudno go przegapić... ale dla mieszkańców oznacza to tylko drogowskaz i tańszy prąd. Drzewa czują się świetnie, nie zraszane co jakiś czas rozcieńczonym kwasem, a smog znany jest wyłącznie z naukowych opracowań dotyczących Londynu i Los Angeles. Woda zimna i przejrzysta jak należy, a żyjące w niej stworzonka nie charakteryzują się losową liczbą kończyn. Koszt inwestycji ogromny, ale jak w loty kosmiczne inwestuje się wiedzą i badaniami, a nie materiałami, to złom można pakować w naziemne konstrukcje. 
Jest jeszcze trzecia elektrownia, wiatrowa. Wiecie, w miejscu, gdzie przez pół roku latarnie na ulicach palą się non-stop, żarówki i prąd są towarem deficytowym. Jakoś nikt nie marudzi, że psują krajobraz plaży miejskiej (co było naczelnym argumentem przeciw stawianiu śmigieł w Polsce). 
Powyżej co prawda wiatraki się nie załapały, ale nie po to pokazuję to zdjęcie. Oprócz opisanej już Toppili widać na horyzoncie kominy papierni należącej do koncernu StoraEnso, srogiego konkurenta InternationalPaper urzędującego między innymi w Kwidzynie. 
Właściwie mogłabym skopiować to, co już napisałam o elektrowni. Jeden z największych i najnowocześniejszych tego typu zakładów. NIE ŚMIERDZI. Lato, fabryka pracuje pełną parą, a w mieście czuć sosny w ich drzewiastej , nie przerobionej na celulozową pulpę, formie. Tym samym hetuję Kwidzyn, który przy "sprzyjających" wiatrach sieje woniami na ponad 40 kilometrów. Tak, fajnie, że jest zakład pracy. Nie, nie musi walić na całą okolicę, jakby stado małp urządziło sobie dziką orgię.  

Jasne, wyżej opisane inwestycje nie są tak zupełnie neutralne dla środowiska, ale ich wpływ na naturalne otoczenie jest minimalny. Ludzie dysponują technologiami, które sprawiają, że przemysł nie jest tak upierdliwy dla wszystkich i wszystkiego wokół... I tu się robi użytek z posiadanych możliwości. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego zwykło się u nas uważać, że jak jest przemysł, to musi zebrać swoje żniwo na przyrodzie. Dlaczego koncernowi (który zapewne na świecie robi co może, żeby -broń boru!-kilka cząsteczek smrodku nie uleciało do atmosfery), pozwala się u nas kadzić w najlepsze? Dlaczego lata mijają, a odstojniki z cukrowni jak rozsiewały aromaty, tak sieją sobie dalej? Co się do jasnej cholery takiego dzieje, że ludzie to tolerują? Nie wierzę, że wszyscy jeszcze siedzimy w głęboko PRL-owskiej mentalności. Ludzie wyjeżdżają z kraju i wracają, mając w pamięci rozwiązania z innych państw. Czemu się ich nie stosuje? Bo kasa? Sorry, ale lepiej raz zainwestować solidne pieniądze w trwałe technologiczne rozwiązania, niż płacić wiecznie kary i ponosić dodatkowe koszta związane z naprawą szkód w środowisku oraz zdrowiu ludzi. "Ogólnie słaba sytuacja w kraju" też nie jest żadnym wyjaśnieniem. Jak już wcześniej pisałam, Finowie też lekko ze swoimi sąsiadami nie mieli i na dobrą sprawę swoje państwo intensywnie zaczęli rozwijać w latach 50. Ale to jest normalny kraj, w którym stawia się na jakość. Może i Polska kiedyś do tego dojrzeje.

Znowu wyszło trochę... gorzko. 
 
Szybciutki update i małe przypomnienie dla wszystkich: dziś urodziny obchodzi jeden z kapselków: Mac! 
Picture
Pac-man pamiętał i się pojawił, zdradzając przy okazji, czym były te cholerne żółte ciapki, które tak chętnie pożerał. 
Sms za granicę nie taki znowu drogi - nie dajcie mu pomyśleć, że koledzy zapomnieli o uniwersyteckim "uchodźcy" na obczyźnie ;)

 
Nie samym reniferem żyje Finlandia
Widoczki jak z kartek pocztowych, rowery i inne dziwne wynalazki oraz całkiem przyzwoite jedzenie to nie wszystko, co definiuje Finladnię. Czym byłoby państwo bez narodu?

Ludzie, których piwo nie obawia się policji
Nasze, polskie piwo najprawdopodobniej z jakiegoś powodu boi się policji, a więc zatroskani smakosze szybko kryją strachliwe puszeczki, gdy tylko patrol zamajaczy na horyzoncie. No, bo z jakiegoż by innego powodu, jak nie z obawy, żeby piwo się nie zważyło? ;) Tutejszy browar policji się nie boi, kamery też mu raczej niestraszne. Najlepszym na to dowodem jest okolica głównego placu wraz z przystanią i dużym centrum kulturalnym (biblioteka publiczna, teatr). Tylko od strony rynku na tym ostatnim budynku można wypatrzeć trzy kamery (w tym jedną monitoringu miejskiego). Czasem trafia się również nieduży furgonik w kolorach tutejszej flagi, z wolna kołujący sobie bulwarem. I nikt się nie kitra ze swoimi zapasami w najbliższe krzaczory! Wszystkie ławeczki, a nawet każda wolna przestrzeń, na której nie marzną hemoroidy, obstawiona jest gromadkami ludzi, którzy przyszli się nacieszyć długim dniem, świeżym  powietrzem, atmosferą miasta i towarzystwem znajomych. 
Picture
No sami przyznajcie, całkiem urocza miejscówa.

Jak widać piwo wysokiej kulturze nie przeszkadza, co zdawałoby się przeczyć teoriom głoszonym przez różne antyalkoholowe lobby i ludzi domagających się większych obostrzeń w tym zakresie. Ja to w ogóle uważam mandaty za picie w miejscu publicznym za totalny niewypał. Na załączonych
obrazkach widać, że ulubione miejsce spotkań przy browarku może być zarazem czystym, reprezentacyjnym punktem miasta. Jeśli więc zadba się o to, aby ludzie mieli śmietniki na kapsle i kaucję za butelki oraz puszki, a także żeby nie uciekali przed władzą zostawiając za sobą bajzel i spaloną ziemię, to argument o zaśmiecaniu terenu idzie do kąta. 
Brak zarobku dla ogródków piwnych to też bujda na resorach! Wszystkie knajpy w okolicy mają się z czego utrzymać (niektóre lokale mogą się nawet pochwalić całkiem długą historią swej działalności), a w słoneczny dzień wręcz ciężko o miejsce przy stoliku w ogródku piwnym. Ale też i właściciele tych przybytków mają co klientowi zaoferować! Oprócz miejsca do posadzenia pośladków i drogiego piwa (wcale nie aż tak wywindowanego, głównie przez to, że i bez marży tanie nie jest), trafiamy na świeże mięsko z grilla, sardyny z patelni, karaoke albo muzykę na żywo i darmowe stand-upy miejscowych artystów. Dla każdego coś miłego, a ile knajp, tyle pomysłów i ofert skierowanych do ludzi, którym w piątkowe popołudnie trzeba do szczęścia czegoś więcej, niż tylko zimnego Karhu czy innego Kopparberga. A jak fajnie plumkają :)
Wracając do tematu: można płakać, że ludzie pijący w bramie odbierają zarobek z ogródków. Można też ruszyć głową i dać klientowi wybór, a zarazem coś unikalnego, z czym konkretny lokal będzie kojarzony. Tutaj, zdaje się, już dawno zrozumiano, że jak ktoś będzie miał ochotę pójść w plener, łyknąć japcoka tarzając się w trawie, to to zrobi i mandaty na nic się tu zdadzą. Bo jeśli JA mam chęć wypić coś pod chmurką, to do cholery jasnej idę pod chmurkę, a jak pogoda jest barowa - to do baru. I żadne krzywe przepisy ani strefy bezalkoholowe ("za wyjątkiem wyszynku") nie zmienią mojego zapotrzebowania na konkretną scenerię.
Trzecią bzdurą jest dla mnie ustawa o wychowaniu w trzeźwości i brednie o rozpijaniu nieletnich. Może zamiast udawać, że piwo na ławce w parku to coś wstydliwego i trzeba się z tym chować, należałoby uczyć, że alko jest dla ludzi i wszystko jest OK, tak długo jak po całej zabawie sprzątnie się po sobie jak "normalny luć" i kulturalnie zwinie swoje manatki? No, sami powiedzcie: co będzie bardziej demoralizujące: zalatujące hipokryzją zasłanianie dziecku oczu na widok puszki z piwem, ukrywanie się i ogólna aura "zakazanego owocu", czy jednak pokazanie, że nawet po procentach można się zachowywać z klasą? Wydaje mi się, że jeśli alkohol przestanie być postrzegany w kategoriach "najebka i chowanie się przed psami" a stanie się najprzeciętniejszym sposobem na spędzenie wieczoru raz na jakiś czas, to zmniejszy się też ilość idiotów, którzy piją dla szpanu, żeby pokazać, jacy to oni są "fajni".  Nie chodzi tu przecież o płatki śniadaniowe ze spirytem dla szóstoklasisty, ale takie normalne, zwyczajne korzystanie z bożych darów.
Ja wiem, że dla większości osób tu zaglądających to wszystko to truizmy. Ja wiem, że zdajecie sobie z tego wszystkiego sprawę. I wiem też, że wszystkie powyższe zmiany w mentalności wymagałyby całych lat odpowiednich działań, aby naprawić obecne zaniedbania. Temat zostawiam jednak do dalszych przemyśleń - że można inaczej.

Picture
Ludzie, którzy pamiętają o historii...
...ale bez tarzania się w swoich historycznych krzywdach. Finlandia ma bardzo podobne historyczne doświadczenia ze swoimi sąsiadami, co Polska. Jak Szwedzi z lewa nie próbowani ich oskubać z ostatniego kawałka reniferowego poroża, to Rosja się w kaloszach pakowała na jeziora. Oszczędzono im chyba tylko kilkudziesięciu lat socjalizmu, a i to wyłącznie dlatego, że o wiele mniej liczni Finowie na własnym podwórku podczas Wojny Zimowej tak dokopali sowietom, że Stalin przez miesiąc nie mógł kalesonów doprać. 
Dziś jednak w Finlandii historia jest trzymana tam, gdzie jest jej miejsce - w świadomości ludzi, w bibliotekach, muzeach i na cokołach. Finowie żyją dniem dzisiejszym, pisząc nowe rozdziały historii swojego kraju, zamiast rozdrapywać dawne rany i odgrzebywać stare konflikty. W telewizji nie ma gadających głów po raz siedemnasty powtarzających to, co dawno zostało już powiedziane. Od łatania pozostałości dziejowych zawieruch są historycy i archiwiści - reszta zajmuje się rzeczami o większym znaczeniu dla dobrobytu dzisiejszego społeczeństwa.
A jeśli ktoś ma ochotę zanurkować w historii, może sobie pójść do muzeum. W piątki za free. Fajne jest.

Ludzie, którzy lubią stare samochody
Jest ich tu od metra i ciut - ludzi oraz samochodów. Taką koncentrację odpicowanych, starych bryk widziałam do tej pory jedynie na Discovery. Większość jest na chodzie. Pewnie jakaś część ludzi korzysta z nich z sentymentu lub przyzwyczajenia, bo po co wymieniać autko, które działa. Ale co do większości nie ma wątpliwości: wiedzą, jakie wrażenie na przechodniach i pozostałych kierowcach robi błyszczący nowy lakier na wiekowym Viperze. Wierzcie mi: mimo, że większość robi to dla szpanu, nie można mieć o to do nich pretensji. Trudno bowiem nie podziwiać dobrze utrzymanej, pięćdziesięcioletniej limuzyny, a kąciki warg same rozpoczynają wędrówkę ku uszom, kiedy przechodzi się obok typowego, czarnego "londyńskiego" garbusika ze starymi kuframi uwiązanymi do dachu konopnym sznurkiem. Nazwijcie mnie blacharą, ale lecę na tego gościa obok Chevro :D

Uppps... Znów, zamiast krótko, zwięźle i na temat, zaczynam się rozpisywać.Tak więc na dziś kończę, przenoszę część "ludzi" do szkicu kolejnego wpisu i obiecuję, że do wątku tubylców jeszcze wrócę, bo przemyśleń się trochę uciułało.
 
Jak to jest zrobione?
Pomarudziłam. Co prawda z wysiłkiem i na wyrost, ale obowiązek spełniony, więc teraz można przejść dalej. Dziś prosta zabawa w stopniowanie, a na tapecie rzeczy, od których romans grzywki i brwi miewa się kwitnąco, łebek sam kładzie się na dowolnie wybrane ramię, a usta układają w okrąglutkie "o", albo mniej krągłe "dafuq?!?"
Czasami lepsze, czasem gorsze... Inne.
//Jeśli ktoś wchodzi tu tylko dla fotek - są na dole, parę obrotów scrollem dalej niż zwykle :)

Prysznic w toalecie
Zawsze. W prywatnych mieszkaniach, w łazienkach na uniwersytecie oraz w akademiku, a nawet w knajpach, zawsze umywalka przy kibelku wyposażona jest w prysznicową słuchawę.
Źle: czasem stan techniczny pozostawia wiele do życzenia i prysznice w miniaturze ciekną, kiedy tylko odkręci się kran. Trzeba też sporo wprawy, żeby korzystając z tego wynalazku nie zafundować niepotrzebnie kąpieli kafelkom i ścianom wokół... Pewne wątpliwości budzi również korzystanie z takiego sprzętu w toalecie przy budzie z kebabem (choć prawdopodobnie to miejsce najbardziej tego potrzebuje - sosy mają na serio ostre! @@'). I kto to w ogóle wymyślił?!
Dobrze: czysto i świeżo przez cały dzień! ^^ Prawdopodobnie kobiety (a zwłaszcza "świeżo dzieciate") bardziej docenią ten wynalazek. Zalety bidetu bez konieczności inwestowania kasy (i miejsca w łazience) w kolejną porcelankę? Jestem za.
Jeszcze lepiej: podobne słuchawy, tyle, że z ostrą szczotą na końcu mają przy zlewach kuchennych - bajer, kiedy trzeba doskrobać przyjaraną nieco patelnię! 

Cydr
Puszki i butelki tego cudu fermentacji stoją sobie grzecznie na półkach razem ze zwykłym piwem.
Źle: wciąż alkohol, więc jego cena, podobnie jak piwa,  skręca wątrobę w chińskie osiem. Jeśli o mnie chodzi - jeden pies, czy robi to widok metki na puszce czy zawartość tejże... 
Dobrze: W przeliczeniu wychodzi lepiej niż tani japcok w Polsce... A jakości i smaku nie ma nawet co porównywać. Cyderek miecie i szpachluje!
Jeszcze lepiej: wybór marek i smaków przyprawia o zawrót głowy. Każdy znalazłby coś dla siebie. bo jedynym ograniczeniem jest zasobność portfela.
Bonus: w Polsce podobno obniżono bandycką akcyzę na cydr, co oznacza, że wkrótce i w naszych lodówkach może się to cudo chłodzić... Co prawda wciąż w cenach zaporowych, ale lepsze to, niż zupełnie niezrozumiała dla mnie posucha na naszym rodzimym rynku winiarskim.

Przestrzeń (nie tylko) osobista
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Co to będzie, co to będzie?
Źle: a spróbuj tylko złapać gumę. Zimą... W lesie... No spróbuj, cfaniaku!
Dobrze: "korek na skrzyżowaniu" to, wedle definicji bardziej tu zadomowionego Polaka, jakieś trzy samochody przed twoim.
Jeszcze lepiej: mnóstwo miejsca na łokcie, nawet w najpopularniejszych miejscach w mieście. Fin widząc w alejce sklepowej trzy osoby przebierające tam w towarze najprawdopodobniej przejdzie w inną, zgarnąć pozostałe zapasy ze swej listy zakupów i poczeka, aż ktoś opuści tą wcześniejszą. Nikt nie lubi robić zakupów w tłoku.
 Tipsu, coś dla Ciebie? ^^

Drechy i podsklepowe dziadki
Taa, pewne typy ludzi pojawiają się znikąd, gdy tylko populacja przekroczy określony próg ilościowy.
Źle: są.
Dobrze: nie zaczepiają o drobne. Nie wykazują ponadnormatywnego zainteresowania cudzymi problemami. Nie syfią. Właściwie to zbieracze puszek tak często przemykają, wymiatając do gołej ziemi każdy śmieć, że człowiek zaczyna się zastanawiać: oni mają jakąś gildię i się tym dzielą, czy jak?
Jeszcze lepiej: drechy robią sobie telefonami sweet focie na fejsika i sępią darmowy internet z pobliskiej biblioteki. Pijaczkowie okupują pobliski skwerek (przyrośnięci chyba do tych ławek, bo są tam bez względu na pogodę X_X'), ogółem stwarzają raczej niskie zagrożenie dla dobrego samopoczucia współmieszkańców.
Picture





Internetowe pijawki
 w akcji.

Picture
Przy okazji: odrobina Anglii w kraju św. Mikołaja.

Socjal
Tutejszy urząd dysponujący kasą w podły sposób odbieraną uczciwie pracującym ludziom w formie podatków ma nieco większe uprawnienia niż nasz ZUS i opieka społeczna razem. Jest też dużo sprawniejszy w zarządzaniu swoimi zasobami, a jego księgowość jest krystalicznie przejrzysta niczym polodowcowe jezioro w sercu gór.
Źle: mnóstwo papierologii potrzebnej do załatwienia sobie podstawowych uprawnień do zasiłków i niczym nie chroniony cyc do dojenia dla wszelkiej maści cwaniactwa, które z zapomóg może sobie tu całkiem wygodnie żyć.
Dobrze: wszystkie dokumenty można tu załatwiać przez internet, bez durnego latania po urzędach. 
Jeszcze lepiej: nie ma żebrzących na ulicach. Posiadając fińskie obywatelstwo trzeba naprawdę z własnej, nieprzymuszonej woli chcieć mieszkać pod mostem, a i wtedy jakiś urzędnik podejdzie i zapyta, czy aby przeciągi nie przeszkadzają zbyt mocno. Opowiedziano nam, że parę lat temu pojawiła się w mieście  grupa Cyganów/Romów; cholera ich tam wie. Długo z wyciągniętymi łapkami pod sklepami nie postali (prawdopodobnie do pierwszej solidnej zimy), bo Finowie po prostu nie rozumieli o co chodzi z tym całym "dajpani". Czemu oni mają dawać, skoro jest opieka społeczna? Inkarnowane w człowieka gołębie z Centralnego czując, że interesu na tym nie zrobią, a pośladki na trotuarze poodmrażają sobie z pewnością, zwinęli swoje reklamówki i wynieśli się w diabły. Mieszkańcy nie płakali.

Pedały przodem
Zawsze. Mimo wszelkich inżynieryjnych przebłysków geniuszu w kwestii bezkolizyjnych skrzyżowań, bezpośrednich przejazdów przez jezdnie zlikwidować jeszcze się nie udało.
Źle: kierowcy są przyzwyczajeni, że przepuszczają pieszych i rowerzystów na pasach, bez względu ile muszą poczekać. Niektórym kapslowatym rowerzystom przyzwyczajenie do tego stanu rzeczy zajmuje trochę czasu. Wyobraźcie sobie teraz scenkę:
Rowerzysta dojeżdża do przejścia, ale z jakiegoś powodu (czeka na kogoś, kto został z tyłu, łańcuch mu spadł, mniejsza o to) nie chce z niego skorzystać. Zatrzymuje się więc w odległości tak ze dwóch-trzech metrów od pasów, przystaje... No wyraźnie widać, że nie rusza tyłka przez najbliższą chwilę. Kierowca, który w międzyczasie również zbliżył się do zeberki dojeżdża ostrożnie, po czym zatrzymuje auto i niepewnie patrzy na rzeczonego rowerzystę. Cyklista, nieco zdezorientowany takim zachowaniem, również patrzy na kierowcę. Stoją i się na siebie gapią, jak ten wół w malowane wrota. Stoją, spoglądają, wreszcie operator jednośladu łapie, w czym problem i nerwowym machnięciem pokazuje, operatorowi samochodu, że tamten może spokojnie jechać. Prowadzący auto wydaje się być nieco zdumiony, gestem stara się upewnić, czy temu kosmicie na rowerze na pewno nie przyjdzie do głowy wpakować się mu pod koła. Nie kosmita, choć też obcy, do przeganiającego machania łapką dołącza pośpieszne kiwanie głową. Kierowca jeszcze raz gestem wskazuje rowerzystę, przejście i sprawdza, czy ten nie zechce jednak przedostać się na drugą stronę... Rowerzysta do poprzednich gestów próbuje dołączyć gwałtowne zaprzeczenie, co skutkuje ruchami, które równie dobrze mogłyby udawać taniec nowoczesny albo specyficzną formę padaczki. Kierowca, chyba wystraszony, odjeżdża wreszcie. A z drugiej strony nadjeżdża kolejny, ostrożnie, powoli...
True story.
Dobrze: przejścia najczęściej są nieco podniesione względem ogólnego poziomu jezdni, czasem też po brzegach wybrukowane - same w sobie stanowią "leżących policjantów", więc kierowcy i tak przed nimi zwalniają, żeby nie stracić amortyzatorów (bo resztki pieszego usunie byle deszcz, w ostateczności myjnia). Jeśli dodać do tego ogólnie raczej dobrą widoczność w miejscach skrzyżowań, to ryzyko wypadku jest zniesione do minimum.
Jeszcze lepiej: Z GÓRKI NA PAZURKIII!!!

Lato
Deszczową jesień należy po prostu jakoś przeboleć. W trakcie długiej i mrocznej zimy podziwiać zorze, a śnieg i mróz wykorzystać na wszelkie sobie znane sposoby (nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło). Wiosną uważać na przeręble, a latem... Latem żyć pełnią życia!
Źle: kończy się. Dzieciaki idą do szkoły już 15 sierpnia. Podobnie jak u nas początek roku szkolnego oznacza przestawienie się na jesienne dekoracje i chomikowe myślenie o zapasach na zimę. Zawsze podobały mi się te ostatnie dni wakacji - zaciekawienie tym, co będzie się działo w nowym roku szkolnym, nowe książki i opowieści z letnich wizyt. Myśl o zimie jednak do tej pory pozostała jednak mocno przygnębiająca. To się pomału czuje w atmosferze miasta.
Dobrze: pogoda najczęściej jest sprzyjająca. Do tej pory nawet w pochmurne i deszczowe dni nie było chłodniej niż 15-18 stopni, a kiedy słoneczko przygrzewało, słupek bujał się między 24 a 30. Dziwnym trafem jednak nie było duszno ani parno. Dobra aura (grzeczny piesek!), by żyć i korzystać ze wszystkich letnich atrakcji, jakie w mieście można wyniuchać. Tockarowi mogłoby się tu spodobać. :D
Jeszcze lepiej: "Mamo, wrócę jak się zrobi ciemno" :DDD
Picture
Powyżej: po ostatniej turze sauny czas na drinaska na dworze. Mimo, że było po 22:00, panorama Oulu wciąż cieszyła ślipia. To wschodzące w tle to satelita, nie gwiazda - gdyby istniały jakieś wątpliwości :D

Obok: Niskobudżetowy obiadek wedle Finów: łosoś.

Ceny
Trudno się dziwić, że w nadmorskim kraju, w dodatku podziurawionym przez jeziora jak tarka do sera, ryby są tanie. Ale niektóre ceny nie stanęły po prostu na głowie - one biegają na dłoniach i nogami żonglują w rytm kankana!
Źle: alko. Trzeba być dobrym bimbrownikiem lub naprawdę bogatym człowiekiem, żeby tu sobie zniszczyć w ten sposób zdrowie.
Dobrze: powiedzcie przeciętnemu mieszkańcowi akademika, że podwójna porcja takiego obiadku, jaki widać powyżej, będzie go kosztowała mniej ugotowanie kilograma parówek w czajniku elektrycznym, to was zabije śmiechem nim zdążycie skończyć zdanie. Bardziej litościwy spróbuje powstrzymać wybuch opętańczego chichotu, dając czas na ucieczkę. Ale taka jest prawda. Nie wierzyłam własnym ślepiom, kiedy po  raz pierwszy porównałam cenę za kilogram ryby i parówki (żadne tam cielęce wygibaski, najzwyklejsze parówy ze świni mieszczącej się pośrodku wykresu krzywej rozkładu normalnego i celulozy zbyt przeciętnej, aby posłużyć za pachnącą srajtaśmę). 
Jeszcze lepiej: 30%, 50%, 70%! Obniżki, na widok których bida-kapsel jakoś takim przyjaźniejszym okiem spogląda na produkty wcale nie tak niezbędne do przeżycia, jak to sobie wmawia po ich zakupie. Głównie spotykane na nabiale i mięsku, któremu już bije dzwon. U nas niektóre sklepy z rzadka przecenią sztukę lub dwie produktu witającego się ze swoją datą ważności. Tutaj z rana wymienione wyżej działy są czerwono-żółte od jaskrawych nalepek informujących o promocji. Ale! Wyprzedaże końcówek nie obejmują wyłącznie żarcia. Przeglądając foldery reklamowe regularnie podrzucane do skrzynki w akademiku trafiliśmy na gazetkę z ofertą sieci sklepów meblowych. Co byście powiedzieli na dużą, modną teraz narożną kanapę tańszą o połowę? Nawet porównując ceny z tutejszą pensją minimalną wyszło mi, że dałoby się w pełni umeblować mieszkanie nowymi gratami i jeszcze byłoby za co pożyć.
Picture
Oproszszsz, jak mi się czasem może nie chcieć, no!

Szamka na mieście
"Czy wiesz, że: Oulu słynie ze swoich tanich knajpek i barów z jedzeniem na wynos?" - zadaje pytanie jeden z plakatów w akademiku. Rzeczywiście, tanie żarło jest nie od parady, kiedy człowiek robi dłuższy wypad w miasto, nie chce mu się gotować albo ma po prostu smaka na konkretną szamkę. 
Źle: znowu ceny i niefajny przelicznik PLN/€. Wiadomo, w knajpie żarcie swoje musi kosztować, zwłaszcza w centrum albo tam, gdzie da się z turysty wycisnąć jakiś grosz, ale od samego patrzenia na niektóre ceny łzawią kieszenie. O ile da się jeszcze znaleźć pizzę (nawet z mielonym reniferem!) posiadającą jakiś rozsądny stosunek ceny do jakości, o tyle kebab nie musi być super ostry, by się nad nim rozpłakać.
Dobrze: gotowe dania do samodzielnego odgrzania nie zachwycają smakiem i wymagają sporego tuningu, aby dostosować je do naszych kulinarnych upodobań. Miejskie jadło jest na szczęście pozbawione tej wady i jeśli zamówisz sos typu "Mordor w mordzie" - będziesz go mieć. Dla miłośników łagodniejszych smaków również znajdzie się cała gama dodatków rozpieszczających kubki smakowe. Dodatkowy plus za porcje, którymi
Picture
Włoska opera:  uwertura do pizzy.

śmiało najadamy się na spółkę (wliczając dopchanie się dodatkami X3). Do syta i smacznie - w sumie o to właśnie chodzi, co nie?
Jeszcze lepiej: bar sałatkowy gratis w porze lunchu lub na stałe wkalkulowany w cenę zamawianego posiłku PLUS dodatki w określonych godzinach. I, tak, jeśli zamawiasz kebaba w picie z sałatką, to cała buła wypełniona jest mięchem, a zielenina ląduje na talerzyku obok, również w ilości zdolnej wypełnić drugi chlebek. Trzeba się nieco naszukać, aby trafić do takich hojnych lokali (i mieć szczęście, aby się wstrzelić w godziny) - przynajmniej za pierwszym razem, ale najczęściej posiłek jest wart wysiłku, a i zarząd akademików nie pozostawił studentów na pastwę domysłów i internetowych opinii o knajpach (i to fińsku, weź se to sam tłumacz, psiakrew...), tylko wydał internetową mapkę z zaznaczonymi punktami, które warto sprawdzić. 

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i to, czy komuś opisane rozwiązania przypadną do gustu, czy nie, jest kwestią indywidualną. Mnie się tam większość uśmiecha i kilka zwyczajów przeniosłabym wprost na nasz grunt (inne wymagałyby pewnych poprawek uwzględniających skłonności pewnej części rodaków...). Podoba mi się ten kraj, tak zwyczajnie i po ludzku. 
Latem. :)
 

Picture
Pewien smerf miałby tu pozamiatane
Jako typowa przedstawicielka nacji, która przez spory szmat czasu hołubiła swoje prawo do liberum veto, gdy tylko coś jednemu z drugim nie przypasowało, a w dodatku baba, zarezerwowałam sobie post na narzekanie. Cały misterny plan poszedł jednak w pizdu: ja tu nie mam na co marudzić! Muszę się ciężko zastanowić, co mi nie gra, ażeby napisać o tym choć parę linijek... 
Coś się tam jednak zawsze znajdzie. Oto łyżka dziegciu do całej beczki miodu, którą stanowi Finlandia:

Alko
Finowie swoim zamiłowaniem do wyskokowych trunków nie odbiegają od swoich wschodnich sąsiadów. Dodajcie do tego dietę opartą w dużej mierze na mięchu i tłustych mlecznych przetworach i macie mnóstwo pacjentów do testowania leków przeciwmiażdżycowych oraz wspomagaczy wątroby (nie bez powodu Benecol to właśnie fiński wynalazek...). Ze względu na ograniczoną ilość dostępnych do przeszczepu organów rząd Finlandii wprowadził ostre restrykcje dotyczące twardych alkoholi.
Po pierwsze - ceny. Narzucony podatek winduje koszty lekkiego rauszu hen, wysoko. Wprowadzenie takiej akcyzy w Polsce zakończyłoby się co najmniej wojną domową. Ponadto wszystko, co procentażem przekracza piątkę, sprzedawane może być jedynie w Alko - sieci sklepów, która ma monopol na monopol. Na półkach w marketach znaleźć można jedynie piwo z przedziału 2%-4,8%. Według Finów najwyraźniej złocisty browarek to nie alkohol, tylko miłe preludium do poważnego picia. Mimo takiego podejścia, czas, gdy można się zaopatrzyć w jakiekolwiek napoje wyskokowe jest zaskakująco krótki. Alko otwarte są jedynie pomiędzy godziną 9.00 a 21.00, a poza tymi godzinami nawet w zwykłych sklepach posiadających piwo w asortymencie - nie sprzedadzą nam go. 
Imaginujcie to sobie teraz, myly państwo: zwołujecie imprezę na jakąś późniejszą godzinę, wbija paru gości więcej. Nagle okazało się, że wszystkie zasoby życiodajnych płynów już wyparowały i nawet na stację benzynową nie ma co liczyć. Gotowy przepis na zamienienie każdej prywatki w stypę.

Laktositoon
Czyli bez laktozy. Ciekawa sprawa, że w kraju, gdzie pierwsze nowalijki to święto przypadające na koniec maja, 1/5 populacji ma nietolerancję laktozy... i przeżywa zimę. W dziale z nabiałem większość produktów dumnie prezentuje specyficzny błękitny znaczek "laktositoon". Mieliśmy niemałą zagwozdkę, kiedy chcieliśmy kupić ser - wszystkie były ostęplowane. Dopiero po chwili oświeciło mnie, że przecież w procesie produkcji bakcyle dodawane do mleka przerabiają niemiły fińskim brzuszkom cukier do kwasu mlekowego (brawa dla mnie... *przewraca oczami*). Da się znaleźć też pełen wybór wszelkich smaków innych przetworów mlecznych pozbawionych laktozy, a nawet samo mleko (nie żadna sojowa podpucha, normalny wyciąg z pastwiskowej mućki). Ale żeby  ta paskudna laktositwa ilościowo przewyższała nieprzetworzone produkty do stopnia, w którym najlepiej byłoby się wybierać do sklepu ze szpadelkiem, żeby się przekopać przez góry tego świństwa do normalnego żarcia? 
Niejako przy okazji pomarudzę sobie też na odtłuszczone produkty. Niby to lepsze dla zdrowia, ale widział kto kremówkę 23%? Meh.

Picture
Sto procent cukru w cukrze! NO KTO BY POMYŚLAŁ?!

Picture
Już bardzo proszę, bez robienia sobie nabiału!

Język
Uwaga, mądry termin: fiński jest językiem glutynacyjnym (uff!), co przełożone na jakąś bardziej zrozumiałą terminologię oznacza, że się skleja. Taki niemiecki, tylko bardziej. Zamiast bowiem łączyć w jeden wyraz rzeczownik z przymiotnikiem (ha!ha! - lamusy), tutaj łączą wszystko ze wszystkim, a odmiana wyrazów polega na doczepianiu do nich przyrostków, przedrostków, wrostków i cykliści wiedzą, co tam jeszcze. Tworzą się przez to tasiemce, przy których Konstantynopolitańczykiewiczówna może sobie spłonąć swoim panieńskim rumieńcem i ze wstydu schować się w alkierzu. 
Jakby tego było mało, język jest podobny do estońskiego i węgierskiego... o których też mamy pojęcie w kolorze żeru dla reniferów. Gdyby nie internetowy tłumacz, z którym szykujemy za każdym razem listę zakupów, to byśmy tu zdechli z głodu. W ostateczności wrócilibyśmy cuchnący cebulą tak bardzo, że niektórzy nasi znajomi nie wytrzymaliby chwili z nami w jednym pokoju (czeeeść, Faye! ^^). Są produkty, których opakowania niewiele zdradzają, a bez wnikliwego analizowania składu (gdzie najważniejsza substancja nie zawsze jest wymieniona na początku maczkiem napisanego bloku inteligentnych określeń na rozwodniony jedwab...) robi się wesoło. Brać w ciemno? No nie bardzo, bo po cholerę mi trzecia odżywka do włosów, zamiast szamponu? Testować na miejscu? Cholera wie, jakby obsługa sklepu zareagowała, gdybym próbowała umyć pióra na środku marketu (że nie wspomnę o problemach ze spłukaniem włosów). I tak moje brwi pocałowały się z grzywką, kiedy translator zapytany o "lakier do paznokci" uraczył mnie czymś takim: "kynsilakanpoistoainetta". Podziękowałam, zapisałam sobie w notesiku, literując wyraz jak przedszkolak albo inna ćwierć-analfabetka i złorzecząc na język do tutejszego boga piorunów, podreptałam do sklepu. Tak, znalazłam ten cholerny lakier... Nazwa nie zmieściła się producentowi w jednej linijce. ><'
W ramach przerywnika: spróbujcie sobie wymówić Lentokonesuihkuturbiinimoottoriapumekaanikkoaliupseerioppilas. To najdłuższy fiński wyraz, będąca aktualnie w użyciu nazwa zawodu - coś około mechanika sił powietrznych specjalizującego się w silnikach odrzutowych. Uruchomcie wyobraźnię ponownie i zwizualizujcie sobie formularze w tutejszych urzędach pracy.  :)


To co, ktoś się pisze na szybki kurs fińskiego?
Gryzące robactwo
Obleśne!

Lodówka, która ssie
Nie zrozumcie mnie źle - to naprawdę dobry sprzęt. Pojemna, łatwa do wyczyszczenia, a mrozi tak, że renifery się dopytywały, czy nie mogą jej na wieczór pożyczyć, bo im w futro słońce przygrzało. Czasem jednak się zamknie w sobie i nikogo nie wpuszcza. Perswazja, negocjacje i łagodne środki są nieskuteczne. Sytuacja jak z afrykańskiego pogranicza: warlord kontrolujący wszelkie zasoby dostępnego żarcia w końcu zawsze zmusza głodujących tubylców do użycia siły. Do tej pory krew i freon się jeszcze nie polały... Do czasu.

Już prawie kończą mi się pomysły...
Anatidaephobia - czyli chroniczny lęk, że zawsze, wszędzie jakimś cudem patrzy na Ciebie KACZKA! Po co, na co i dlaczego? Nie wiem. Brzmi durnowato, ale kto mówił, że strach ma być racjonalny? 
Picture
Rzecz podobno wymyślona na potrzeby komiksu przyjęła się w internecie ze względu na poziom abstrakcji. Aaaleee... Przystanęłam na moment, żeby sfocić swojego samca na tle jakiegoś wyjątkowo wybujałego chaszcza i nagle, bez ostrzeżenia na wysokości kostek coś mi zakwakało od tylca (skąd TO się tu wzięło, sekundę temu patrzyłam przeca!). Coś musi być na rzeczy. O, patrzcie! Znów się skrada!

Picture
Keine grenzen
Są kwestie, które granice czasu traktują dość swobodnie, a z przestrzeni drwią w żywe oczy. Po prostu problemy uniwersalne. 
Tu, na ten przykład, te reniferowe wypierdki nas konkretnie pozastawiali...
A w kiblu wisi karteczka, która przypomina o konieczności wyczyszczenia muszli po sobie (stan zastany). Trzeba tu zaznaczyć, że akademik nie ma stałej ekipy babć 

klozetowych, a obowiązek miziania toalety berłem został przekazany samym studentom... I wyznaczono tury. Ekipa sprzątająca robi wjazd jedynie, gdy kontrola czystości wypadnie niepomyślnie. Czyszczą wtedy wszystko jak leci (huragan Katrina w miniaturze), a koszt całej operacji doliczany jest do czynszu mieszkańcom niewystarczająco czystego piętra. Nie trzeba mocno nadwyrężać zasobów empatii, aby wczuć się w rolę osoby, której dyżur akurat przypadał. Chyba, że akurat jest profesjonalnym długodystansowcem. 
Picture





FINLANDIO! Ty tak serio?!

 


They see me rollin'...
Lotnisko w Oulu jest zlokalizowane o jakieś dobrych piętnaście kilometrów od centrum i dwadzieścia od kampusu, gdzie mój kochany troll urządził sobie legowisko. Komunikacja miejska jednak działa tu sprawnie i jeden, trochę meandrujący busik załatwił sprawę. 
Przy okazji mogłam trochę się rozejrzeć po okolicy, gdyż startujący z przedmieść autobus przecinał również centrum i zahaczał także o kilka uliczek w okolicach uniwerku. Cała jazda trwała nie więcej jak pół godziny, ale wystarczyło to, aby wyłapać kilka największych różnic pomiędzy Oulu a takim Gdańskiem na przykład.

Drzewa
W przegenialnej książce, którą wyczailiśmy w odpowiedniku Empiku wyczytałam, że biel na fińskiej fladze oznacza chmury oraz śnieg, a błękit - jeziora oraz niebo, skondensowana definicja tutejszego pojęcia wolności i przestrzeni. Moim skromnym zdaniem, brakuje tam zieleni w tle. "Zaplecze" większości zdjęć pewnie będzie zielone i gwarantuję, że niewiele będzie tu fotek, gdzie nie pojawi się choć kawałek jakiegoś mniejszego czy większego (ale raczej większego) chabazia.
Drzewa są wszędzie. Głównie sosny i brzozy, z rzadka trafia się świerczek, jarząb albo wierzba. Może nieco dalej od miasta byłaby nieco większa różnorodność, ale generalnie to, co się u nas uważa za szkodliwą monokulturę tu jest po prostu na porządku dziennym. Ot, zimą jest najwyraźniej za chłodno na jakieś poważniejsze drzewa a i ziemia, głównie piaskowe nanosy lodowca, też nie sprzyja rozszalałej dżungli.
Picture
Rzut z trasu akademika na centrum. Betonowa dżungla w fińskim ujęciu.

Mimo, że Oulu to największe pod względem ludności miasto na północy Skandynawii (ba! Nazywane bywa "Perłą Północy") i jest odpowiednikiem naszego miasta wojewódzkiego, otoczone jest lasami, a i w jego granicach pełno leśnych szlaków, skwerów o leśnym charakterze, zadrzewień i pojedynczych drzewek tkwiących dumnie na trawnikach. Całe miasto wygląda przez to nieco jak jeden wielki, nadmorski kurort. Szyszki na chodnikach wybitnie przypominają Stegnę czy inne Kąty Rybackie, ale z pewnością nie Gdańsk czy Kraków! 
Do głównych wad takiego zagospodarowania terenu należy fakt, że trzeba się nieco nakołować obierając drogę różniastymi objazdami, bo skróty przez leśne ścieżki kończą się najczęściej solidnym wytrzęsieniem półdupków na wystających korzeniach...
Picture
Tak, to jest teren kampusu. Chaszcze na dole to konkretne jagodzisko... Raptem o dwieście metrów od naszego bloku.

Picture
...bonusów jest jednak nieporównywalnie więcej. 
Dziesiątki kilometrów leśnych ścieżek i tras rowerowych gwarantują, że trudno tu o znudzenie drogą do pracy, a na spacer można się przez miesiąc co dzień wybierać inną trasą i nigdy nie powtórzyć tej samej marszruty. 
Po drugie: taka ilość drzew jest łasa na każdą cząsteczkę dwutlenku węgla czy azotu. Jakby mogły, to na korzeniach podpełzałyby do dróg i konarami wywracały słabszych rywali, byleby tylko móc się dobrać do zasobów... Takie drewniane zombie z ukierunkowaniem na niezbyt szlachetne gazy. Powietrze jest przez czyste, rześkie i przepojone zapachem żywicy, mchu i sosnowych szpilek. O oddech ciężko jedynie w saunie, natomiast po centrum można się kręcić spokojnie bez obawy, że ołów w pojedynczym hauście powietrza zalecaną dzienna dawkę przekroczy kilkunastokrotnie. 
I w końcu jagody. Z tego, co udało się nam wywnioskować po obrazkach w lokalnej odmianie "Faktu" czy innego szmatławca, wysyp jest w tym roku wyjątkowy. Rzeczywiście, wystarczy tylko wleźć w bardziej ambitną kępkę, żeby natrzaskać ich pełną garść. Ilość wystarczająca na pyszną kolację dla dwojga to raptem pół godziny roboty (nieco upierdliwej, fakt, gdyż chmary rządnego krwi robactwa podnoszą się spod każdego listka). 

Komunikacja miejska
Kursująca niespecjalnie często, za to punktualna do przesady i... pustawa. Jechaliśmy autobusem kursującym na długiej trasie, w dodatku jadącym przez środek miasta i to w godzinach największego ruchu, a mimo to sporo miejsc siedzących było wolnych przez całą naszą podróż. Przyczyna tego stanu rzeczy okazała się być banalna, a są nią...
Rowery
Nie przesadzę, jeśli napiszę, że są ich tu dziesiątki tysięcy. Pedałują wszyscy i wszędzie. Każdy tu używa roweru, a jeśli nie, to albo jest obłożnie chory i czas mu szykować trumnę, albo dopiero co przyjechał i nie zdążył jeszcze pojazdu wypożyczyć. Sami korzystamy z rowerów, które zostawili nam poprzednicy Maca i kołujemy nawet do pobliskiego sklepu - to wygodniejsze niż taszczenie siat w łapkach :)
Picture
To nie sklep czy komis na powietrzu, tylko parking na rynku w centrum. 

 Jasne, że dwa kółka są zdrowsze i bardziej przyjazne środowisku niż cztery, co ekologicznie uświadomionym Finom z pewnością bardzo odpowiada. I, owszem, Oulu jest dużym miastem, w dodatku rozciągniętym wzdłuż wybrzeża Bałtyku i posiekanym na mnóstwo drobnych wysepek, więc rower to szybki oraz tani sposób na przemieszczanie się po okolicy, tym wygodniejszy, że niewiele tu stromych wzniesień, a krajobraz jest płaski jak na Żuławach. 
...Ale to, co się tu dzieje, to urzeczywistniony mokry sen każdego zapalonego cyklisty. W samej miejscowości jest ponad 600 kilometrów ścieżek rowerowo-pieszych; do tego dochodzą jeszcze bezkolizyjne skrzyżowania z drogami (tunele pod trasami o większym natężeniu ruchu - czyli gdy przejeżdża tam więcej niż siedem samochodów na godzinę), wypożyczalnie (pierwsza już na dworcu), pełen serwis w wielu punktach miasta i stojaki w każdym możliwym miejscu, od urzędów i szkół poczynając, poprzez wszelkiej maści oraz asortymentu sklepy, na zwyczajnych blokach kończąc. 
Zamknięty sklep można poznać po tym, że na stojaku przed nim stoi jeden zaledwie rower (i to podrdzewiały - do tego jeszcze wrócę). Zwykło się u nas uważać, że jeśli właściciel sklepu ustawi przed nim stojak na 3-4 rowery, to jest to człowiek dbający o cyklistów. Tu byłby to strzał w jaja i to z armaty.
A co mieszkańcy Oulu robią, kiedy spadnie śnieg? Dalej kręcą pedałami! Nie rezygnują z tego nawet w środku mroźnej, północnej zimy, a to dzięki poświęceniu władz miasta na promocję zimowej jazdy na rowerze, odpowiedniej infrastrukturze i utrzymywaniu tego wszystkiego w rozsądnym stanie. Dodatkowe znaczenie ma tu zapewne fakt, że Finowie, podobnie jak Szkoci, wychodzą z założenia, że nie ma czegoś takiego jak "zła pogoda". Złe może być jedynie dobranie ciuchów do pogody. 
Temat rowerów zimą został już poruszony w kilku poważnych naukowych opracowaniach - dla ciekawych artykuł z linkami rozwijającymi wątek nieco szerzej: http://www.eltis.org/index.php?id=13&study_id=3708

Picture
Wszędzie czyściutko.

Picture
Publiczny grill. 

Porządek
Są na świecie takie miejsca, gdzie "wspólne" nie jest skrótem od "niczyje, więc sobie wezmę, a jak nie, to chociaż rozdupcę". "Wspólne" oznacza tu "wszystkich, również moje, więc trzeba dbać". I tak: widok śmieci w lesie dla przeciętnego Fina byłby równie przerażający i odrażający  jak całonocny maraton klasyki horrorów gore. Ulice nie ślinią się plamami wyciekającego paliwa, leśne wiaty prędzej rozsypią się ze starości, nim ktoś je zniszczy, a lokalne władze mogą w spokoju stawiać miejsca grillowe obok placów zabaw w blokowiskach, bez obawy, że następnego dnia ruszty status na fejsiku zmieniać będą już z lokalizacji "Złomowisko.oy". Tylko spróbujcie znaleźć bezpańską puszkę! Lokalsi mają dobry bodziec do segregacji śmieci w postaci automatów, które naliczają kaucję od najdrobniejszej puchy czy butelki. Dla nich zostawienie puszki po browarze na trawniku to jak zakopanie 50 groszy w kociej kuwecie: gówno na tym zyskają. Jedynie duży festiwal metalowy (pisząc: duży mam na myśli występy gości z Kalmah, Within  Temptation czy Amorphisa) czasowo zwiększył procentowy udział amelinum w wodach powierzchniowych Oulu - ale to i tak nic w porównaniu z morzem plastiku, które pozostaje po byle jarmarku czy dniach Koziejwólki Dolnej.
Poszanowanie własności
Łatwo sobie wyobrazić, że w kraju, który przeżył zabory zarówno z lewa jak i prawa, a śnieg zalega przez pół roku, umiejętność "skołowania" sobie czegoś jest cenna. Nic jednak bardziej mylnego! W przeciwieństwie do mentalności rządzącej zachowaniem wielu rodaków, Finowie nie mają lepkich rączek i nie posiadają głupiej potrzeby wzajemnego okradania się. Wierzcie mi lub nie, to jest widoczne na pierwszy rzut oka.
Picture
Rowery zaparkowane pod odmianą "Biedro". Żaden na dobrą sprawę nie jest przypięty.

 Pozostawienie otwartego okna na parterze i wyjście na spacer nie jest tu uważane za głupotę. No, może jako pewien brak ostrożności, ale z całą pewnością nie list otwarty z zaproszeniem dla wszystkich okolicznych mętów i szumowin. Widziałam dziewczyny, które pozowały do zdjęć na skuterze, podczas gdy torebka jednej z nich leżała o parę metrów dalej. I nikogo najwyraźniej nie kusiła, bo kiedy wyszliśmy ze sklepu, torba dalej tkwiła, gdzie została rzucona, a laski w najlepsze sobie gadały, nie zwracając uwagi na otoczenie. Nikt, kto wchodzi do sklepu na pięciominutowe zakupy nie zaprząta sobie specjalnie głowy zabezpieczaniem roweru, którym przyjechał, a pojazdy, którym zapięto blokadkę na koło, by uniemożliwić bezpośrednie odjechanie z parkingu uważa się tu za nieźle zabezpieczone przed kradzieżą. Wstręt do cudzej własności jest tu tak wielki, że są na postojach rowery zżerane przez rdzę aż chrupie, porzucone, lecz nie ruszane nawet przez służby miejskie - bo w końcu właściciel kiedyś się jeszcze może zgłosić.
Nie oznacza to, że kradzieże nie zdarzają się w ogóle. Podobno najwięcej rowerów ginie w weekendowe wieczory, gdy pijani w sztok ludzie łapią byle który rower, sądząc, że to ich i odjeżdżają w siną dal. Zorientowawszy się, że wzięli nie na swój wehikuł porzucają go w najbliższych krzakach - i tam powoli rozsypuje się w rdzawy pył. 

Wysiadka!
A jednak można korzystać ze wszelkich luksusów i udogodnień, jakie zapewnia życie w dużym mieście, jednocześnie ciesząc się przestrzenią, czystym powietrzem i nisko przetworzoną naturą. Mieszkańcy Oulu znaleźli złoty środek i widać to już na pierwszy rzut oka.
 

Początki bywają trudne
No dopsz. Blog miał być o Finlandii i tym, jak się tu żyje przyjezdnemu człowiekowi, ale przecież najpierw jakoś trzeba było się tu dostać! Sprawa niby banalna, bo filozofia wyprawy zamykała się w "wsiąść w samolot, przesiadka na kolejny, przesiadka na kolejny i już". Tak wygląda teoria. W praktyce plan nie przewidywał kilku miejsc, w których coś mogło pójść niekoniecznie zgodnie z pierwotnym zamysłem, ale o tym za moment. 

Ab ovo, a potem niejednakowo.
Bilety w garści, ubezpieczenie załatwione, przyjaciele pożegnani na wszystkie politycznie niepoprawne sposoby. Ba! Nawet cały zaplanowany bagaż spakowany dzięki prawdziwie magicznym umiejętnościom mojej mamy!
Picture
Bagaż.rar

Mimo, że cały czas byłam przy tym i patrzyłam mamie na ręce, jak audiencja Copperfieldowi, nie udało m się odkryć sekretów prawdziwego mistrza. Dość powiedzieć, że w jedną walizę wlazło niemal 20 kg wiekogabarytowych
Picture
Bagaż.jpg (unzipped)

przedmiotów, od grubych bluz i swetrów, poprzez dmuchany materac, na babskiej kosmetyczce kończąc. Do zobrazowania tego, co się działo w środku paki można uznać, że materia wewnątrz walizki była tak zbita, że śmiało mogłaby robić za model gwiazdy neutronowej. Miało to swoje zalety. Walizka co prawda nie zwiedziła Honolulu ani Singapuru, posłusznie podążając tymi samymi samolotami co i ja, lecz najwyraźniej musiała solidnie oberwać w trakcie transportu, bo przyfrunęła bez jednej rączki. Skondensowana zawartość jednakże nie ucierpiała - wewnątrz opakowania nie było miejsca na jakiekolwiek manewry do tego stopnia, ze gdybym miała kaprys wieźć porcelanę, to pewnie cały herbaciany serwis dotarłby bez najmniejszego wyszczerbienia.
Godzina trzecia rano jest porą, o której zdecydowanie wolę się kłaść spać, niż wstawać, ale mus to mus. Zawsze jest jeszcze kawa, która okazała się nieocenioną przyjaciółką. Rozespana świadomość dostała kopa w tyłek, na tyle solidnego, że udało mi się niczego nie zapomnieć. Ostatnim odruchem złapałam jeszcze jedną smycz na klucze, która okazała się później przydatnym gadżetem.
Na lotnisku byliśmy z tatą "zachwyceni" tłumem - na pierwszy rzut wijąca się wężykiem kolejka do dwóch stanowisk straszyła co najmniej godzinnym oczekiwaniem. Na szczęście okazało się, że to lot do Londynu ma tylu fanów, a odprawa bagażu i wydawanie kart pokładowych do Kopenhagi odbywa się przy innym okienku. Ogarnięta pracownica sprawnie nadała walizę do samego celu podróży, a słysząc, że to mój pierwszy lot, zaoferowała miejsce przy oknie - "Niech sobie popatrzy". I tak za każdym razem mogłam podziwiać widoki :)
Życzyłabym sobie takiej obsługi w każdym urzędzie - sprawnie i bez niepotrzebnego warczenia czy robienia pod górkę. 
Trochę gorzej poszło z odprawą osobistą, bo musiałam wybebeszyć bagaż podręczny. Niepozorna walizeczka co prawda nie była jak blisko granicy nadbagażu jak większy odpowiednik, ale stopniem kondensacji mu nie ustępowała. Nieco spanikowałam wyobrażając sobie taszczenie przez resztę rejsu przedmiotów, których mogłam z powrotem nie upchnąć. Bagaż okazał się jednak łaskawy i przyjął to, co do niego należało. A celnicy albo nie dorastali w latach dziewięćdziesiątych albo po prostu nie byli fanami Angusa McGyvera, bo nie zakwestionowali chleba, koca i pilnika, z których wkurzona kobieta mogłaby zmajstrować całkiem zmyślną broń do sterroryzowania załogi samolotu.
//W tym momencie ze względu na treść akapitu oraz fakt, że strona stoi na zagranicznym serwisie, chciałabym pozdrowić FBI i wszystkie jego jednostki służące filtrowaniu podobnych treści w internecie. Ssijcie.//

Wzloty...
Czy w samolotach obowiązuje ta sama zasada, o w szkolnych autobusach? Ta, że elyta siedzi na samym końcu? Bo się załapałam do elyty właśnie, zajmując miejsce skrajnie przy ogonie. :)
Picture
Tu działa mag... nauka.

Picture
Więcej magii. W tle wspomniany lot na Luthon

Picture
I pierwsze chwile w powietrzu!

Picture
A to już "ciut" wyżej.


Miałam cichą nadzieję, że lot z Gdańska będzie obsługiwany przez polskojęzyczną załogę, ale okazało się, że komunikaty nadawane są wyłącznie po szwedzku i angielsku. Po prostu trzeba się było nieco przestawić na te parę godzin podróży. Krótki instruktaż bezpieczeństwa, który miałam zobaczyć jeszcze dwa razy tego dnia i samolot zaczął ustawiać się w dogodnej pozycji do startu. Samo kołowanie dupy nie urywało i w fotel nie wgniotło - przeciętny samochód ma lepsze przyspieszenie i gdyby takiemu Porsche doczepić skrzydła, to też pewnie fruwałby jak wróbelek ;)
I nagle... Pach! Uczucie, jakby na huśtawce udało się rozbujać tak wysoko, że grawitacja zaczyna przegrywać ze wszystkimi innymi siłami działającymi na człowieka. Cudownie!
Samolot wspinał się na pułap i wyrównał lot, a ja, jak ten ostatni osiołek przylepiona do okna chłonęłam widoki (taki lepszy Google Earth!) i zastanawiałam się, czy już jesteśmy na takiej wysokości, że samolot wygląda jak biała kreska, czy jeszcze ludzie z domków pod nami mogliby odczytać nazwę na skrzydle.
W moim prywatnym rankingu ulubionych środków transportu samolot wskoczył na drugie miejsce, koleje zostawiając daleko w tyle i wyprzedzając samochód. Nie udało mu się jednak przebić promu. Czas dotarcia na miejsce jest oczywiście nieporównywalnie krótszy, ale cena oraz fakt, że uszy zapchały mi się do tego stopnia, że normalnie słyszałam dopiero następnego dnia wieczorem nie pozwalają mi uczciwie przyznać pierwszego miejsca.

Picture
...i na szczęście nie upadki.
Ani się obejrzałam, a już ponownie mignęła informacja o konieczności zapięcia pasów i kapitan poinformował pasażerów o tym, że to, co widzimy przez okna to już Kopenhaga (na zdjęciu obok. SAS nie płaci mi za reklamę... ale mogliby :D).
Lądowanie to już nieco mniej przyjemna zabawa niż start (Ałaa, moje uszy! T.T), ale grunt, że wszystko poszło bez komplikacji. Na przesiadkę miałam niewiele czasu, więc sprawnie zapakowałam tyłek w busik podstawiony na płytę lotniska i dałam się powieźć do hali. Strefa tranzytowa Kopenhagi w porównaniu z Gdańskiem wydała mi się mniejsza, ale za to nieco przytulniejsza. Grunt, że wszystko zostało dobrze opisane, informacje na tablicach nie pozostawiały cienia wątpliwości i trzeba byłoby się naprawdę mocno postarać, żeby się zgubić albo poleźć nie w to miejsce, co trzeba. Rozbroiły mnie ruchome chodniki ciągnące się przez cały hall - opcja dla całkiem leniwych. ^_^
Szybko odnalazłam interesującą mnie bramkę odprawy i podałam już czekającej pani kartę pokładową. Kobitka zeskanowała kod i już miała mi oddać kartę, kiedy jej wzrok padł na wszystkie toboły, z którymi woziłam się jak Cygan po mieście.
- Nie jestem pewna, czy obsługa pozwoli pani wejść na pokład bez dopłaty za dodatkowy bagaż - stwierdziła po angielsku z wyczuwalnym zwątpieniem w głosie. 
Poranna kawa tego dnia po raz wtóry łaskawie kopnęła w dupę organ odpowiedzialny za myślenie i z trybu "ekscytacja" przestawiła go na bardziej przydatny w tym momencie tryb "kombinuj!". Wyciągnęłam na wierzch zgarniętą w pośpiechu smycz i zawiesiłam na niej osłonę z tabletem (i mnóstwem innych drobiazgów) wewnątrz.
- Taki wisiorek. Myśli pani, że teraz przejdzie?
Kobieta uniosła brwi w zdziwieniu, ale pokiwała głową z aprobatą i wpuściła mnie do korytarza.

Lot do stolicy Szwecji również przebiegał spokojnie. Jedynym zakłóceniem były niewielkie turbulencje tuż przed podejściem do lądowania. Śmieszna sprawa, samolotem zawieszonym w powietrzu zatrzęsło jakby wjechał na drogę gruntową w zapadłej wsi. Wszystko jednak trwało raptem kilka sekund. 

Lotnisko w Sztokholmie to już zupełnie inna bajka. Międzynarodówka pełną gębą.
Pierwsze, co spotyka przyjezdnego, a raczej przylotngo (przelecianego? :o) gościa, to różnokolorowe paski lampek migające w podłodze. Twardy, czerwony zakaz, tam, gdzie owieczkom leźć się nie poleca i przemykające we właściwym kierunku zielone LEDy wskazujące drogę do hali. Sama hala: olbrzymia. Z 70 bramek, jak nie więcej, wszystkie rozlokowane wzdłuż holu, w którym można by urządzać biegi długodystansowe. Całość urządzona w ikeowo-utylitarnym, ale nie pozbawionym (nomen-omen) polotu stylu. 
Picture
Mięciutka kanapa i poduszki w kształcie walizek, czyli "użyteczne nie musi być nudne"!

Picture
Ziemia mi zapleśniała przed terminem ważności, mimo przechowywania w suchym, ciemnym i chłodnym miejscu. Zna kto numer do BOK Stwórcy, bo chcę złożyć reklamację?

Dwie godziny czekania minęły szybko, głównie dzięki darmowemu wi-fi, które udostępnia samo lotnisko oraz najwspanialszym żelkom-kwasikom świata (żałuję, że nie wzięłam drugiej paczki! :<). Poczytałam też rozkład odlotów. Z tego lotniska można się dostać nie tylko do San Francisco, ale też do Kataru (Ad-Dauha) i Chin (Pekin)! 

Ostatni lot był nieco dłuższy, ale znów siedziałam przylepiona do okna. O ile wcześniej lecieliśmy głównie nad chmurami i przez ich warstwę przebiliśmy się tylko raz, obniżając pułap by podejść do lądowania, o tyle podczas lotu do Oulu co chwila zanurzaliśmy się w wielkie kłęby obłoków. 
To, co z ziemi wydaje się być szarobiałym rysunkiem na tle błękitu, w górze staje się skłębioną masą, piętrzącą się nieraz na wiele kilometrów. Lot poprzez chmury to coś niesamowitego: za oknem, jak z mgły wynurzają co chwila nowe, pokraczne góry i budowle z pary wodnej i kryształów lodu, a śmigła mieszają biały opar i rwą go jak watę cukrową!
Chmurki nie wyglądały zbyt przyjaźnie i obawiałam się, że na miejscu będzie co najmniej pizgało złem, ale wszyscy bogowie Skandynawii mieli najwyraźniej dobry humor. Nie tylko po raz wtóry pozwolili mi bezpiecznie zaparkować mój tyłek na swojej ziemi, ale też okazało się, że do skompresowanego bagażu udało się wcisnąć także nieco słońca, które nie zagubiło się w trakcie transportu i wedle wszelkich prognoz przyświecać mi tu będzie nie krócej jak do niedzieli. ^^
A! Z darów od Ilmatar czy innego Ahto pozostał jeszcze taki jeden "tutejszy" troll, który odebrał mnie z lotniska i powiózł do swojej kwatery w mieście :)