Picture
Pewien smerf miałby tu pozamiatane
Jako typowa przedstawicielka nacji, która przez spory szmat czasu hołubiła swoje prawo do liberum veto, gdy tylko coś jednemu z drugim nie przypasowało, a w dodatku baba, zarezerwowałam sobie post na narzekanie. Cały misterny plan poszedł jednak w pizdu: ja tu nie mam na co marudzić! Muszę się ciężko zastanowić, co mi nie gra, ażeby napisać o tym choć parę linijek... 
Coś się tam jednak zawsze znajdzie. Oto łyżka dziegciu do całej beczki miodu, którą stanowi Finlandia:

Alko
Finowie swoim zamiłowaniem do wyskokowych trunków nie odbiegają od swoich wschodnich sąsiadów. Dodajcie do tego dietę opartą w dużej mierze na mięchu i tłustych mlecznych przetworach i macie mnóstwo pacjentów do testowania leków przeciwmiażdżycowych oraz wspomagaczy wątroby (nie bez powodu Benecol to właśnie fiński wynalazek...). Ze względu na ograniczoną ilość dostępnych do przeszczepu organów rząd Finlandii wprowadził ostre restrykcje dotyczące twardych alkoholi.
Po pierwsze - ceny. Narzucony podatek winduje koszty lekkiego rauszu hen, wysoko. Wprowadzenie takiej akcyzy w Polsce zakończyłoby się co najmniej wojną domową. Ponadto wszystko, co procentażem przekracza piątkę, sprzedawane może być jedynie w Alko - sieci sklepów, która ma monopol na monopol. Na półkach w marketach znaleźć można jedynie piwo z przedziału 2%-4,8%. Według Finów najwyraźniej złocisty browarek to nie alkohol, tylko miłe preludium do poważnego picia. Mimo takiego podejścia, czas, gdy można się zaopatrzyć w jakiekolwiek napoje wyskokowe jest zaskakująco krótki. Alko otwarte są jedynie pomiędzy godziną 9.00 a 21.00, a poza tymi godzinami nawet w zwykłych sklepach posiadających piwo w asortymencie - nie sprzedadzą nam go. 
Imaginujcie to sobie teraz, myly państwo: zwołujecie imprezę na jakąś późniejszą godzinę, wbija paru gości więcej. Nagle okazało się, że wszystkie zasoby życiodajnych płynów już wyparowały i nawet na stację benzynową nie ma co liczyć. Gotowy przepis na zamienienie każdej prywatki w stypę.

Laktositoon
Czyli bez laktozy. Ciekawa sprawa, że w kraju, gdzie pierwsze nowalijki to święto przypadające na koniec maja, 1/5 populacji ma nietolerancję laktozy... i przeżywa zimę. W dziale z nabiałem większość produktów dumnie prezentuje specyficzny błękitny znaczek "laktositoon". Mieliśmy niemałą zagwozdkę, kiedy chcieliśmy kupić ser - wszystkie były ostęplowane. Dopiero po chwili oświeciło mnie, że przecież w procesie produkcji bakcyle dodawane do mleka przerabiają niemiły fińskim brzuszkom cukier do kwasu mlekowego (brawa dla mnie... *przewraca oczami*). Da się znaleźć też pełen wybór wszelkich smaków innych przetworów mlecznych pozbawionych laktozy, a nawet samo mleko (nie żadna sojowa podpucha, normalny wyciąg z pastwiskowej mućki). Ale żeby  ta paskudna laktositwa ilościowo przewyższała nieprzetworzone produkty do stopnia, w którym najlepiej byłoby się wybierać do sklepu ze szpadelkiem, żeby się przekopać przez góry tego świństwa do normalnego żarcia? 
Niejako przy okazji pomarudzę sobie też na odtłuszczone produkty. Niby to lepsze dla zdrowia, ale widział kto kremówkę 23%? Meh.

Picture
Sto procent cukru w cukrze! NO KTO BY POMYŚLAŁ?!

Picture
Już bardzo proszę, bez robienia sobie nabiału!

Język
Uwaga, mądry termin: fiński jest językiem glutynacyjnym (uff!), co przełożone na jakąś bardziej zrozumiałą terminologię oznacza, że się skleja. Taki niemiecki, tylko bardziej. Zamiast bowiem łączyć w jeden wyraz rzeczownik z przymiotnikiem (ha!ha! - lamusy), tutaj łączą wszystko ze wszystkim, a odmiana wyrazów polega na doczepianiu do nich przyrostków, przedrostków, wrostków i cykliści wiedzą, co tam jeszcze. Tworzą się przez to tasiemce, przy których Konstantynopolitańczykiewiczówna może sobie spłonąć swoim panieńskim rumieńcem i ze wstydu schować się w alkierzu. 
Jakby tego było mało, język jest podobny do estońskiego i węgierskiego... o których też mamy pojęcie w kolorze żeru dla reniferów. Gdyby nie internetowy tłumacz, z którym szykujemy za każdym razem listę zakupów, to byśmy tu zdechli z głodu. W ostateczności wrócilibyśmy cuchnący cebulą tak bardzo, że niektórzy nasi znajomi nie wytrzymaliby chwili z nami w jednym pokoju (czeeeść, Faye! ^^). Są produkty, których opakowania niewiele zdradzają, a bez wnikliwego analizowania składu (gdzie najważniejsza substancja nie zawsze jest wymieniona na początku maczkiem napisanego bloku inteligentnych określeń na rozwodniony jedwab...) robi się wesoło. Brać w ciemno? No nie bardzo, bo po cholerę mi trzecia odżywka do włosów, zamiast szamponu? Testować na miejscu? Cholera wie, jakby obsługa sklepu zareagowała, gdybym próbowała umyć pióra na środku marketu (że nie wspomnę o problemach ze spłukaniem włosów). I tak moje brwi pocałowały się z grzywką, kiedy translator zapytany o "lakier do paznokci" uraczył mnie czymś takim: "kynsilakanpoistoainetta". Podziękowałam, zapisałam sobie w notesiku, literując wyraz jak przedszkolak albo inna ćwierć-analfabetka i złorzecząc na język do tutejszego boga piorunów, podreptałam do sklepu. Tak, znalazłam ten cholerny lakier... Nazwa nie zmieściła się producentowi w jednej linijce. ><'
W ramach przerywnika: spróbujcie sobie wymówić Lentokonesuihkuturbiinimoottoriapumekaanikkoaliupseerioppilas. To najdłuższy fiński wyraz, będąca aktualnie w użyciu nazwa zawodu - coś około mechanika sił powietrznych specjalizującego się w silnikach odrzutowych. Uruchomcie wyobraźnię ponownie i zwizualizujcie sobie formularze w tutejszych urzędach pracy.  :)


To co, ktoś się pisze na szybki kurs fińskiego?
Gryzące robactwo
Obleśne!

Lodówka, która ssie
Nie zrozumcie mnie źle - to naprawdę dobry sprzęt. Pojemna, łatwa do wyczyszczenia, a mrozi tak, że renifery się dopytywały, czy nie mogą jej na wieczór pożyczyć, bo im w futro słońce przygrzało. Czasem jednak się zamknie w sobie i nikogo nie wpuszcza. Perswazja, negocjacje i łagodne środki są nieskuteczne. Sytuacja jak z afrykańskiego pogranicza: warlord kontrolujący wszelkie zasoby dostępnego żarcia w końcu zawsze zmusza głodujących tubylców do użycia siły. Do tej pory krew i freon się jeszcze nie polały... Do czasu.

Już prawie kończą mi się pomysły...
Anatidaephobia - czyli chroniczny lęk, że zawsze, wszędzie jakimś cudem patrzy na Ciebie KACZKA! Po co, na co i dlaczego? Nie wiem. Brzmi durnowato, ale kto mówił, że strach ma być racjonalny? 
Picture
Rzecz podobno wymyślona na potrzeby komiksu przyjęła się w internecie ze względu na poziom abstrakcji. Aaaleee... Przystanęłam na moment, żeby sfocić swojego samca na tle jakiegoś wyjątkowo wybujałego chaszcza i nagle, bez ostrzeżenia na wysokości kostek coś mi zakwakało od tylca (skąd TO się tu wzięło, sekundę temu patrzyłam przeca!). Coś musi być na rzeczy. O, patrzcie! Znów się skrada!

Picture
Keine grenzen
Są kwestie, które granice czasu traktują dość swobodnie, a z przestrzeni drwią w żywe oczy. Po prostu problemy uniwersalne. 
Tu, na ten przykład, te reniferowe wypierdki nas konkretnie pozastawiali...
A w kiblu wisi karteczka, która przypomina o konieczności wyczyszczenia muszli po sobie (stan zastany). Trzeba tu zaznaczyć, że akademik nie ma stałej ekipy babć 

klozetowych, a obowiązek miziania toalety berłem został przekazany samym studentom... I wyznaczono tury. Ekipa sprzątająca robi wjazd jedynie, gdy kontrola czystości wypadnie niepomyślnie. Czyszczą wtedy wszystko jak leci (huragan Katrina w miniaturze), a koszt całej operacji doliczany jest do czynszu mieszkańcom niewystarczająco czystego piętra. Nie trzeba mocno nadwyrężać zasobów empatii, aby wczuć się w rolę osoby, której dyżur akurat przypadał. Chyba, że akurat jest profesjonalnym długodystansowcem. 
Picture





FINLANDIO! Ty tak serio?!

Faye
8/3/2013 07:37:03 pm

Cebuli to faktycznie podziękujemy, powinno się postawić pomnik ludziom, którzy stworzyli translatory :D

Reply



Leave a Reply.