Początki bywają trudne
No dopsz. Blog miał być o Finlandii i tym, jak się tu żyje przyjezdnemu człowiekowi, ale przecież najpierw jakoś trzeba było się tu dostać! Sprawa niby banalna, bo filozofia wyprawy zamykała się w "wsiąść w samolot, przesiadka na kolejny, przesiadka na kolejny i już". Tak wygląda teoria. W praktyce plan nie przewidywał kilku miejsc, w których coś mogło pójść niekoniecznie zgodnie z pierwotnym zamysłem, ale o tym za moment. 

Ab ovo, a potem niejednakowo.
Bilety w garści, ubezpieczenie załatwione, przyjaciele pożegnani na wszystkie politycznie niepoprawne sposoby. Ba! Nawet cały zaplanowany bagaż spakowany dzięki prawdziwie magicznym umiejętnościom mojej mamy!
Picture
Bagaż.rar

Mimo, że cały czas byłam przy tym i patrzyłam mamie na ręce, jak audiencja Copperfieldowi, nie udało m się odkryć sekretów prawdziwego mistrza. Dość powiedzieć, że w jedną walizę wlazło niemal 20 kg wiekogabarytowych
Picture
Bagaż.jpg (unzipped)

przedmiotów, od grubych bluz i swetrów, poprzez dmuchany materac, na babskiej kosmetyczce kończąc. Do zobrazowania tego, co się działo w środku paki można uznać, że materia wewnątrz walizki była tak zbita, że śmiało mogłaby robić za model gwiazdy neutronowej. Miało to swoje zalety. Walizka co prawda nie zwiedziła Honolulu ani Singapuru, posłusznie podążając tymi samymi samolotami co i ja, lecz najwyraźniej musiała solidnie oberwać w trakcie transportu, bo przyfrunęła bez jednej rączki. Skondensowana zawartość jednakże nie ucierpiała - wewnątrz opakowania nie było miejsca na jakiekolwiek manewry do tego stopnia, ze gdybym miała kaprys wieźć porcelanę, to pewnie cały herbaciany serwis dotarłby bez najmniejszego wyszczerbienia.
Godzina trzecia rano jest porą, o której zdecydowanie wolę się kłaść spać, niż wstawać, ale mus to mus. Zawsze jest jeszcze kawa, która okazała się nieocenioną przyjaciółką. Rozespana świadomość dostała kopa w tyłek, na tyle solidnego, że udało mi się niczego nie zapomnieć. Ostatnim odruchem złapałam jeszcze jedną smycz na klucze, która okazała się później przydatnym gadżetem.
Na lotnisku byliśmy z tatą "zachwyceni" tłumem - na pierwszy rzut wijąca się wężykiem kolejka do dwóch stanowisk straszyła co najmniej godzinnym oczekiwaniem. Na szczęście okazało się, że to lot do Londynu ma tylu fanów, a odprawa bagażu i wydawanie kart pokładowych do Kopenhagi odbywa się przy innym okienku. Ogarnięta pracownica sprawnie nadała walizę do samego celu podróży, a słysząc, że to mój pierwszy lot, zaoferowała miejsce przy oknie - "Niech sobie popatrzy". I tak za każdym razem mogłam podziwiać widoki :)
Życzyłabym sobie takiej obsługi w każdym urzędzie - sprawnie i bez niepotrzebnego warczenia czy robienia pod górkę. 
Trochę gorzej poszło z odprawą osobistą, bo musiałam wybebeszyć bagaż podręczny. Niepozorna walizeczka co prawda nie była jak blisko granicy nadbagażu jak większy odpowiednik, ale stopniem kondensacji mu nie ustępowała. Nieco spanikowałam wyobrażając sobie taszczenie przez resztę rejsu przedmiotów, których mogłam z powrotem nie upchnąć. Bagaż okazał się jednak łaskawy i przyjął to, co do niego należało. A celnicy albo nie dorastali w latach dziewięćdziesiątych albo po prostu nie byli fanami Angusa McGyvera, bo nie zakwestionowali chleba, koca i pilnika, z których wkurzona kobieta mogłaby zmajstrować całkiem zmyślną broń do sterroryzowania załogi samolotu.
//W tym momencie ze względu na treść akapitu oraz fakt, że strona stoi na zagranicznym serwisie, chciałabym pozdrowić FBI i wszystkie jego jednostki służące filtrowaniu podobnych treści w internecie. Ssijcie.//

Wzloty...
Czy w samolotach obowiązuje ta sama zasada, o w szkolnych autobusach? Ta, że elyta siedzi na samym końcu? Bo się załapałam do elyty właśnie, zajmując miejsce skrajnie przy ogonie. :)
Picture
Tu działa mag... nauka.

Picture
Więcej magii. W tle wspomniany lot na Luthon

Picture
I pierwsze chwile w powietrzu!

Picture
A to już "ciut" wyżej.


Miałam cichą nadzieję, że lot z Gdańska będzie obsługiwany przez polskojęzyczną załogę, ale okazało się, że komunikaty nadawane są wyłącznie po szwedzku i angielsku. Po prostu trzeba się było nieco przestawić na te parę godzin podróży. Krótki instruktaż bezpieczeństwa, który miałam zobaczyć jeszcze dwa razy tego dnia i samolot zaczął ustawiać się w dogodnej pozycji do startu. Samo kołowanie dupy nie urywało i w fotel nie wgniotło - przeciętny samochód ma lepsze przyspieszenie i gdyby takiemu Porsche doczepić skrzydła, to też pewnie fruwałby jak wróbelek ;)
I nagle... Pach! Uczucie, jakby na huśtawce udało się rozbujać tak wysoko, że grawitacja zaczyna przegrywać ze wszystkimi innymi siłami działającymi na człowieka. Cudownie!
Samolot wspinał się na pułap i wyrównał lot, a ja, jak ten ostatni osiołek przylepiona do okna chłonęłam widoki (taki lepszy Google Earth!) i zastanawiałam się, czy już jesteśmy na takiej wysokości, że samolot wygląda jak biała kreska, czy jeszcze ludzie z domków pod nami mogliby odczytać nazwę na skrzydle.
W moim prywatnym rankingu ulubionych środków transportu samolot wskoczył na drugie miejsce, koleje zostawiając daleko w tyle i wyprzedzając samochód. Nie udało mu się jednak przebić promu. Czas dotarcia na miejsce jest oczywiście nieporównywalnie krótszy, ale cena oraz fakt, że uszy zapchały mi się do tego stopnia, że normalnie słyszałam dopiero następnego dnia wieczorem nie pozwalają mi uczciwie przyznać pierwszego miejsca.

Picture
...i na szczęście nie upadki.
Ani się obejrzałam, a już ponownie mignęła informacja o konieczności zapięcia pasów i kapitan poinformował pasażerów o tym, że to, co widzimy przez okna to już Kopenhaga (na zdjęciu obok. SAS nie płaci mi za reklamę... ale mogliby :D).
Lądowanie to już nieco mniej przyjemna zabawa niż start (Ałaa, moje uszy! T.T), ale grunt, że wszystko poszło bez komplikacji. Na przesiadkę miałam niewiele czasu, więc sprawnie zapakowałam tyłek w busik podstawiony na płytę lotniska i dałam się powieźć do hali. Strefa tranzytowa Kopenhagi w porównaniu z Gdańskiem wydała mi się mniejsza, ale za to nieco przytulniejsza. Grunt, że wszystko zostało dobrze opisane, informacje na tablicach nie pozostawiały cienia wątpliwości i trzeba byłoby się naprawdę mocno postarać, żeby się zgubić albo poleźć nie w to miejsce, co trzeba. Rozbroiły mnie ruchome chodniki ciągnące się przez cały hall - opcja dla całkiem leniwych. ^_^
Szybko odnalazłam interesującą mnie bramkę odprawy i podałam już czekającej pani kartę pokładową. Kobitka zeskanowała kod i już miała mi oddać kartę, kiedy jej wzrok padł na wszystkie toboły, z którymi woziłam się jak Cygan po mieście.
- Nie jestem pewna, czy obsługa pozwoli pani wejść na pokład bez dopłaty za dodatkowy bagaż - stwierdziła po angielsku z wyczuwalnym zwątpieniem w głosie. 
Poranna kawa tego dnia po raz wtóry łaskawie kopnęła w dupę organ odpowiedzialny za myślenie i z trybu "ekscytacja" przestawiła go na bardziej przydatny w tym momencie tryb "kombinuj!". Wyciągnęłam na wierzch zgarniętą w pośpiechu smycz i zawiesiłam na niej osłonę z tabletem (i mnóstwem innych drobiazgów) wewnątrz.
- Taki wisiorek. Myśli pani, że teraz przejdzie?
Kobieta uniosła brwi w zdziwieniu, ale pokiwała głową z aprobatą i wpuściła mnie do korytarza.

Lot do stolicy Szwecji również przebiegał spokojnie. Jedynym zakłóceniem były niewielkie turbulencje tuż przed podejściem do lądowania. Śmieszna sprawa, samolotem zawieszonym w powietrzu zatrzęsło jakby wjechał na drogę gruntową w zapadłej wsi. Wszystko jednak trwało raptem kilka sekund. 

Lotnisko w Sztokholmie to już zupełnie inna bajka. Międzynarodówka pełną gębą.
Pierwsze, co spotyka przyjezdnego, a raczej przylotngo (przelecianego? :o) gościa, to różnokolorowe paski lampek migające w podłodze. Twardy, czerwony zakaz, tam, gdzie owieczkom leźć się nie poleca i przemykające we właściwym kierunku zielone LEDy wskazujące drogę do hali. Sama hala: olbrzymia. Z 70 bramek, jak nie więcej, wszystkie rozlokowane wzdłuż holu, w którym można by urządzać biegi długodystansowe. Całość urządzona w ikeowo-utylitarnym, ale nie pozbawionym (nomen-omen) polotu stylu. 
Picture
Mięciutka kanapa i poduszki w kształcie walizek, czyli "użyteczne nie musi być nudne"!

Picture
Ziemia mi zapleśniała przed terminem ważności, mimo przechowywania w suchym, ciemnym i chłodnym miejscu. Zna kto numer do BOK Stwórcy, bo chcę złożyć reklamację?

Dwie godziny czekania minęły szybko, głównie dzięki darmowemu wi-fi, które udostępnia samo lotnisko oraz najwspanialszym żelkom-kwasikom świata (żałuję, że nie wzięłam drugiej paczki! :<). Poczytałam też rozkład odlotów. Z tego lotniska można się dostać nie tylko do San Francisco, ale też do Kataru (Ad-Dauha) i Chin (Pekin)! 

Ostatni lot był nieco dłuższy, ale znów siedziałam przylepiona do okna. O ile wcześniej lecieliśmy głównie nad chmurami i przez ich warstwę przebiliśmy się tylko raz, obniżając pułap by podejść do lądowania, o tyle podczas lotu do Oulu co chwila zanurzaliśmy się w wielkie kłęby obłoków. 
To, co z ziemi wydaje się być szarobiałym rysunkiem na tle błękitu, w górze staje się skłębioną masą, piętrzącą się nieraz na wiele kilometrów. Lot poprzez chmury to coś niesamowitego: za oknem, jak z mgły wynurzają co chwila nowe, pokraczne góry i budowle z pary wodnej i kryształów lodu, a śmigła mieszają biały opar i rwą go jak watę cukrową!
Chmurki nie wyglądały zbyt przyjaźnie i obawiałam się, że na miejscu będzie co najmniej pizgało złem, ale wszyscy bogowie Skandynawii mieli najwyraźniej dobry humor. Nie tylko po raz wtóry pozwolili mi bezpiecznie zaparkować mój tyłek na swojej ziemi, ale też okazało się, że do skompresowanego bagażu udało się wcisnąć także nieco słońca, które nie zagubiło się w trakcie transportu i wedle wszelkich prognoz przyświecać mi tu będzie nie krócej jak do niedzieli. ^^
A! Z darów od Ilmatar czy innego Ahto pozostał jeszcze taki jeden "tutejszy" troll, który odebrał mnie z lotniska i powiózł do swojej kwatery w mieście :)
Rycho
7/24/2013 09:23:32 pm

DOBRE !!!! Dawaj więcej.

Reply



Leave a Reply.